Chłód i groza. HORRORY SKANDYNAWSKIE, które POWINNIŚCIE obejrzeć
Kino skandynawskie nie kojarzy się od razu z horrorem. Północ Europy to raczej kraina soczystych psychologicznych i społecznych dramatów, których tradycję ugruntowali tacy twórcy jak Ingmar Bergman, Carl Theodor Dreyer czy Jan Toell. Jeśli chodzi o współczesne kino gatunkowe, to oczywiście Skandynawia może być postrzegana jako kraina dusznych kryminałów w rodzaju cykli o Kurcie Wallanderze czy Mostu nad Sundem. Jak większość stereotypów, tak i te są jedynie częściowo prawdziwe – owszem, kino obyczajowe, społeczne i kryminalne można uznać za dominujące charakterystyki w kinie skandynawskim, zarówno historycznie, jak i współcześnie. Ale oczywiście nie tylko takie filmy powstają nad Bałtykiem i Morzem Północnym – w tamtejszych kinematografiach można znaleźć też całkiem sporą reprezentację kina grozy, której przyglądam się w tym tekście. Z – być może wbrew pozorom – bogatej tradycji horroru w Skandynawii wybrałem trzynaście najciekawszych pozycji, które reprezentują przekrojowo najistotniejsze tendencje gatunku i które powinna zobaczyć każda osoba pasjonująca się tym rodzajem kina.
Czarownice (1922)
Pionierski nie tylko w Skandynawii, ale i w światowej kinematografii w ogóle niemy horror Benjamina Christensena to jeden z tych „staroci”, których czas zdaje się nie imać. Pomimo już niemal stu lat od powstania Czarownic szwedzki film robi wciąż znakomite wrażenie. Duński reżyser proponuje tu rodzaj filmowego eseju, inspirowanego sięgającą średniowiecza literaturą dotyczącą czarownictwa (przede wszystkim sławnego Młota na czarownice), w którym dokonuje syntezy dotychczasowej wiedzy i podań na temat wiedźm, ich praktyk i sposobów zakłócania życia praworządnych obywateli, jak również metod ich demaskowania i zwalczania. Przywołując ustępy z dzieł literackich poświęcone satanistycznym sabatom i zatrważającej wiedźmiej magii, Christensen tworzy bardzo plastyczny, atrakcyjny wizualnie i co za tym idzie, organicznie straszący film – poszczególne sekwencje ukazujące demoniczne oblicze czarownic do dziś robią duże wrażenie swoją sugestywnością. Co jednak najważniejsze, Czarownice w wyrafinowany sposób igrają z ekranizowanym dyskursem, proponując jego swoistą rewizję i dokonując w ostatniej części brawurowej przewrotki, która dodaje do tego klasycznego horroru dodatkową warstwę krytyki patriarchalnego spojrzenia na kobiety i kwestię wtłaczania ich w schematy męsko-racjonalnej optyki. To właśnie ta wielowymiarowość sprawia, że Czarownice to do dziś film wart oglądania i kolejnych interpretacji – przy okazji to także jeden z pierwszych przykładów na to, jak nośnym wehikułem dla metaforyzacji problematyki społecznej jest horror.
Warto tu zwrócić uwagę, że inaczej niż chociażby słynny Furman śmierci Viktora Sjöströma (również przypisywanego, nie do końca moim zdaniem słusznie, do konwencji horroru), Czarownice wykorzystują fantastyczne elementy świata przedstawionego nie tylko po to, by pracowały na zasadniczy przekaz, ale też dawały im widowiskową oprawę samą w sobie. Na tym zasadza się groza filmu Christensena, traktującego ekranizowane narracje serio – zarówno jako składowe szerszej refleksji, jak i w ich wizualnym, horrorowym aspekcie. Do dziś stosunkowo niewiele jest w światowym kinie lepszych sekwencji ukazujących czarci sabat niż te nakręcone przez Duńczyka w 1922 roku. Kulturowy komentarz i sugestywność przedstawienia pracują w Czarownicach na rzetelną dawkę grozy, której nie osłabia (a przynajmniej osłabia nieznacznie) upływ czasu i rozwój techniki filmowej, oferującej kolejne środki ekranowej mimikry.
Wersja skrócona
Jezioro umarłych (1958)
Kino norweskie przez długie lata rozwijało się w cieniu potężniejszych sąsiadów. W latach 50. Norwegowie mogli być postrzegani jako ubożsi krewni cieszących się światową sławą w świecie filmu Szwedów i Duńczyków. Nie znaczyło to jednak, że nad Morzem Północnym nie powstawały rzeczy ciekawe. Właśnie w latach 50. nowi autorzy, tacy jak chociażby Edith i Otto Carlmarowie czy Arne Skouen, tworzyli zręby norweskiej klasyki powojennej, jakościowo wcale nie odbiegającej od produkcji duńskich i szwedzkich. Jednym z przełomowych filmów norweskich tamtych czasów był trzeci film Kårego Bergstrøma, Jezioro umarłych – dobrze przyjęty w krajowym obiegu dreszczowiec, który uznawany jest często za pionierską w kontekście skandynawskim realizację konwencji horroru. Rzeczywiście, film Bergstrøma cechuje się stosunkową nowoczesnością realizacyjną, ze scenariuszem, pracą kamery i montażem zdradzającymi uważne przyswojenie ówczesnych hollywoodzkich trendów. Wyraźnie można też wskazać inspiracje Hitchcockowskim suspensem, zarówno w konstrukcji intrygi, jak i nieoczywistym wydźwięku całej opowieści, obracającej się wokół modernistycznego motywu konfrontacji strachu i rozumu.
Jezioro umarłych osadzone jest w klasycznej scenerii kina grozy – do domku myśliwskiego nad tytułowym jeziorem przybywa grupa mieszczan, pragnąca odwiedzić zaszywającego się w głuszy brata jednej z uczestniczek wycieczki. Zbierająca się w samotni grupa to także konwencjonalne spektrum charakterów: autor książek kryminalnych i jego żona, ceniony w branży redaktor, prawnik z narzeczoną i psychoanalityk. Na miejscu przyjdzie im rozwikłać zagadkę miejscowej legendy na temat duchów i wyjaśnić los zaginionego mężczyzny, a to wszystko w posępnej leśnej scenerii. Jezioro umarłych odznacza się wciągającym scenariuszem, a także wzorową realizacją scen grozy – Bergstrøm pracuje tu głównie atmosferą i niepewnością, ale wykorzystuje też kilka jump scare’ów. Mamy więc do czynienia z rasowym kinem grozy, zorganizowanym wokół potencjalnej ingerencji nadprzyrodzonych sił, zrealizowanym według najwyższych standardów. Te ostatnie nieco się być może zestarzały – dziś norweski film może miejscami wydawać się naiwny, a rozwikłanie centralnej zagadki trąci myszką, jednak zręczność, z jaką reżyser utrzymuje widza w niepewności oraz umiejętność pozostawiania subtelnych niedopowiedzeń, pozwala przymknąć na to oko. Jeśli chodzi o skandynawski horror, to pozycja obowiązkowa z najwyższej gatunkowej półki swoich czasów, z pewnością wyznaczająca również jakościowy standard kina grozy na chłodnej północy.
Godzina wilka (1968)
Ingmar Bergman niemal domyślnie pojawia się w większości tekstów poświęconych kinu skandynawskiemu i z pozoru mogłoby się zdawać, że zestawienie poświęcone kinu grozy z Północy będzie tu wyjątkiem. Nic bardziej mylnego – mistrz z Uppsali zapisał się w historii rodzimej kinematografii również w kontekście tego gatunku. Stało się tak za sprawą jednego z jego najlepszych (przynajmniej moim zdaniem) filmów, czyli Godziny Wilka. Kręcony w latach 60., czyli okresie największej chwały reżysera, film z Maxem von Sydowem i Liv Ullmann to z jednej strony kolejny w filmografii Bergmana dramat psychologiczny, w którym Szwed przygląda się mrocznym zakamarkom duszy artysty, opowiadając historię zmagań dręczonego spleenem malarza Johana, na odludnej skandynawskiej wyspie mierzącego się z własną przeszłością i towarzyszącymi jej demonami. Jednak w tym przypadku owe demony są traktowane całkiem literalnie – cierpiący na bezsenność protagonista doświadcza bardzo sugestywnych i namacalnych wizji, w których jego lęki, seksualne pragnienia i sprzeczne popędy materializują się w postaci koszmarnych zjaw i turpistycznej scenerii arystokratycznego dworzyszcza.
Oczywisty nawias, w jaki wzięte są elementy nadprzyrodzone, nie przeszkadza im budzić niekłamanego strachu, a mistrzowska aranżacja opowieści – strukturą odwołująca się zresztą do klasycznych powieści grozy przedstawianych przez pryzmat przekazów i cudzych relacji (tutaj: żony Johana) – czyni z Godziny wilka jedno z najdoskonalszych dzieł Bergmana. Szwed łączy tu swoje firmowe, kameralne spoglądanie w głąb psychiki bohaterów z upiorną oprawą, tworząc prawdopodobnie jeden z najwybitniejszych horrorów psychologicznych w historii – z jednej strony wzorowo operujący grozą i straszący jak trzeba, z drugiej proponujący złożony portret psychologiczny kolejnego alter ego twórcy. Film z 1968 roku można też uznać za spektakularną manifestację pokrewieństwa horroru i kina psychologicznego – tak naprawdę od filmu Bergmanowskiego do filmowej grozy jest całkiem niedaleko. Nie ma w końcu nic straszniejszego niż sam człowiek i jego koszmary.