CENZURA W KINIE. Przykłady filmowych inwigilacji
I wziął ten sekator, i ciach, ciach, ciach!
Ten cytat z Jak rozpętałem II wojnę światową nie oddaje być może w pełni natury cenzury (nie tylko) filmowej, lecz doskonale ją podsumowuje. Jej przeznaczenie jest zresztą podobne do przytoczonych wyżej słów – to zasłona dymna, pojawiające się znikąd narzędzie służące dywersji, tylko chwilowo przynoszącej spokój ducha. I tak jak sięgającym po sekator polskim jeńcom wojennym, tak i cenzorom przyświeca niejako wyższy cel. O ile jednak ci pierwsi są absolutnie usprawiedliwieni w oszukiwaniu własnego rodaka, tak ci drudzy zwyczajnie podcinają sztuce skrzydła, rzucając jej twórcom dodatkowe kłody pod nogi, wypaczając ich wizje – często bez ich wiedzy – i niestety również sedno filmów.
Krótka historia hamowania dziesiątej muzy
W tym roku mija dokładnie sto pięć lat, odkąd utworzono sławetne BBFC, czyli brytyjską organizację odpowiedzialną za klasyfikację oraz cenzurę ruchomych obrazów (a z czasem także gier i innych mediów trafiających do rąk obywateli). Anglicy nie byli co prawda pierwsi w swoich zapędach – w USA pierwszy „akt” cenzorski dokonał się równo sto dwadzieścia lat temu – ale to w końcu ich porażające czerwienią znaczki „15” i, przede wszystkim, „18”, stały się symbolami współczesnej inwigilacji kina (miejsce trzecie wciąż dumnie okupuje słynne X).
Jak na ironię, czy też raczej zgodnie z prawami natury, działają one na młodzież, którą w zamierzeniu mają wszak chronić przed degrengoladą, niczym płachta na byka – to właśnie pudełka i plakaty filmowe pokryte tymi ikonkami zawsze będą się cieszyć największą popularnością za plecami rodziców. Co nie zmienia faktu, że dalej przypominają one znakowanie bydła. Co gorsza, pomimo tych ostrzeżeń zdarza się, iż dystrybutor oddaje w ręce klienta produkt niekompletny, pociachany niczym prostytutka za czasów Kuby Rozpruwacza – taki motyw praktykowany był przez bardzo długi czas względem DVD zwłaszcza na Wyspach Brytyjskich.
Wracając do Stanów, to oczywiście najsłynniejszym okresem badania filmów względem ich przydatności do spożycia pozostają trzy dekady spędzone przez jankesów pod pręgierzem Kodeksu Haysa (1934–1968). Za jego „zaaplikowanie” kinu odpowiadał Joseph Breen, działający pod nadzorem polityka Williama Harrisona Haysa (który zmarł w 1954 roku). Razem stworzyli niezwykle restrykcyjny, konserwatywny system oceny filmów, którego nie powstydziłyby się siostry karmelitanki. Przywoływać wszystkich regułek nie ma nawet sensu. Dość napisać, że najsłynniejsza kwestia z Przeminęło z wiatrem („Frankly, my dear, I don’t give a damn”) o mało nie padła ich łupem. Począwszy od Miłości Tarzana, z którego wycięto krągłości Maureen O’Sullivan, a na zbanowaniu szwedzkiego Jestem ciekawa – w kolorze żółtym skończywszy, Kodeks Haysa wyznaczał rytm filmowego życia Amerykanów, którzy wcześniej mieli jedynie ściągawkę w postaci listy tematów drażliwych podzielonej na proste: „Nie” oraz „Ostrożnie”.
Potem ochroną moralności zajęło się działające od 1922 roku MPAA (Motion Picture Association of America), w którego mający swoje korzenie w latach osiemdziesiątych twór o nazwie PG-13 wszyscy wpatrzeni są dziś niczym w obrazek Jezuska (notabene taki obrót sprawy to wina dystrybutorów i kiniarzy, gdyż za certyfikatami nie stoi żadne konkretne prawo i są to jedynie wyznaczniki, a nie Biblia, której koniecznie trzeba przestrzegać). Poza tym na terytoriach USA można natrafić na różnorakie organizacje (nie tylko) chrześcijańskie, które tną filmy na potęgę wedle uznania – wystarczy jedno słowo lub gest, żeby pół metra taśmy poszło do kosza wraz z całym kontekstem danej sceny. Ot, XXI wiek w całej okazałości. Rzecz jasna główną ofiarą cenzorskich nożyc dalej padają przede wszystkim trzy tematy: polityka, seks, religia. Jeśli zatem jakiś film dotyka którejś z tych spraw tudzież uderza bezpośrednio w rząd danego kraju, kłopoty ma jak w banku.
Nad Wisłą znamy to zresztą z autopsji aż za dobrze. Filmy Wajdy, Żuławskiego, Przesłuchanie Ryszarda Bugajskiego, czekający na swoją premierę aż trzydzieści siedem lat Kwiat paproci Jacka Butrymowicza czy też Łowca jeleni, który do naszych kin oficjalnie trafił dopiero po roku 1990 – to tylko kilka z wielu przykładów ingerencji komunistycznej władzy w kulturę spod znaku celuloidu. Co ciekawe, po zmianie ustroju Polska stała się jednym z nielicznych krajów na kuli ziemskiej, w których nie obowiązują jednoznaczne, restrykcyjnie przestrzegane ograniczenia wiekowe oraz cenzura (o to, co wolno, a czego nie wolno oglądać/wystawiać/mówić, dbają wychodzące na ulice tłumy…). Były co prawda po drodze eksperymenty z telewizyjnymi oznaczeniami (żółte trójkąty bermudzkie, takie tam…), ale szybko spaliły na panewce. Uff…