Cały ten TATI. Życie i twórczość Jacques’a Tatiego
1971
Tym razem polscy tłumacze nie bawili się w dosłowności i stworzony w dużej mierze na drogach Belgii i Holandii film opatrzyli tytułem Pan Hulot wśród samochodów. I owszem, sympatyczny gentleman rzeczywiście się pośród nich znajduje, niemniej clou filmu kryje się właśnie w pojedynczym słowie oryginału – podobnie jak przy poprzednim projekcie częściowo zmodyfikowanym angielskim. Wszak to właśnie z ruchem ulicznym, jego bolączkami i bezustannie zakorkowanymi drogami przyszło się tym razem mierzyć Tatiemu.
Prócz bohatera powraca też fabuła, przynajmniej w pewnym stopniu. W największym skrócie chodzi o to, że pan Hulot wraz z ekipą musi dowieźć prototyp auta kempingowego z Paryża do Amsterdamu, gdzie odbywa się międzynarodowa wystawa najnowszych zdobyczy motoryzacji. Część zdjęć nakręcono podczas autentycznego takiego wydarzenia, przez ekran przewijają się zatem ówczesne modele znanych marek, obok których projekt Hulota wypada może niepozornie, ale nadrabia iście macgyverowskim wyposażeniem. Oczywiście nie taka znowu daleka podróż zamieni się w prawdziwą odyseję złożoną z typowych dla stylu Francuza epizodycznych scenek i na pozór nie związanych ze sobą sekwencji.
Tati powraca niestety także i do kwadratowego formatu obrazu, co skutecznie zabija jakikolwiek rozmach historii.
Choć nie jest ona tak wymagająca technicznie jak PlayTime, to trzeba przyznać, że ma momenty, które zdecydowanie lepiej wyglądałyby w pełnej panoramie. Inna sprawa, że ściśnięcie tego do telewizyjnego 4:3 (a konkretniej 1.37:1) wzmaga wrażenie ulicznego tłoku, braku swobody. Finansowany w dużej mierze przez Holendrów film miał być zresztą pierwotnie pokazywany na małym ekranie, ale finalnie zdecydowano się wprowadzić go do kin. Zrobiono to jednak bez należytej reklamy, niemalże cichaczem, i ten tytuł zatem przepadł finansowo, choć był oczywiście zdecydowanie tańszy w produkcji. Co wcale nie znaczy, że pozbawiony efektownych scenografii (które są niekiedy być może nawet bardziej skomplikowane niż w PlayTime) oraz dźwiękowych mozaik. Za przebojową, rockową muzykę Trafic był zresztą nominowany do nagrody BAFTA.
Stosunkowo krótki, bo trwający zaledwie nieco ponad półtorej godziny film, podobnie jak wszystkie poprzednie, bierze na tapetę kilka pomysłów wcześniej nie zrealizowanych i ciągnie dalej motywy już wcześniej podjęte, co u Tatiego było pewnym standardem. Tym razem reżyser dosadniej podkreśla kosmopolityzm świata, sięgając po wiele różnych języków, którymi bohaterowie posługują się na przemian, jakby niezależnie od tego, czy pozostali ich rozumieją – potęguje to wrażenie chaosu świata przedstawionego i zarazem, jakimś cudem, brzmi niezwykle naturalnie. Rzecz jasna, dalej gros dialogów składa się z niepotrzebnych do zrozumienia filmu pierdół, choć tych jest zdecydowanie więcej niż w PlayTime i Moim wujaszku razem wziętych.
Duża w tym zasługa partnerki Hulota, rozgadanej Amerykanki z małym pieskiem – Marii. Odpowiada ona za public relations w firmie samochodowej Altra, do której należy wypełnione gadżetami godnymi 007 autko. Ona sama śmiga w tę i we w tę zwiewnym kabrioletem, w którym na miejscu przeznaczonym na zapasową oponę trzyma olbrzymie kapelusze. Generalnie to nieco denerwująca osoba, buńczuczna, nadekspresyjna i w dodatku kompletnie niepotrafiąca prowadzić. Odpowiedzialna jest za sporo wpadek na i tak już wyboistej drodze do celu – w tym za efektowny karambol, stanowiący jeden z najmocniejszych punktów filmu. Maria, w którą dzięki odpowiednim znajomościom wcieliła się ówczesna top modelka Maria Kimberly, jest także ładna i zgrabna, zatem jej występ uwypukla to, co do tej pory było u Tatiego albo nieobecne, albo skryte między słowami – pierwiastek seksualności. Ogółem miłosna cielesność wciąż pozostaje za zamkniętymi drzwiami, lecz Maria wyraźnie ją podsyca. No i sprowadza Hulota znowuż na drugi plan.
On sam również troszkę różni się od swoich wcześniejszych wcieleń. Poza tym, że jest starszy, ma także pracę i to całkiem odpowiedzialną – jest architektem rzeczonego autka. A to już kłóci się z jego wypracowanym przez lata emploi. To wciąż uważny obserwator, który chcąc nie chcąc, pakuje się z dużym wdziękiem w kłopoty. Tym razem jednak jest już nie tylko częścią świata, którego nie rozumiał (i dalej nie do końca potrafi się przystosować), co w jakiś sposób staje się jego czynnym twórcą. Co gorsza, Hulot wydaje się zbędny w tej opowieści. Spokojnie można by było zastąpić go jakąkolwiek inną postacią i film nic by nie stracił na swym uroku. Dopiero pod sam koniec – kiedy mimo wykonania zadania zostaje zwolniony, bierze dziewczynę za rękę i opuszcza tkwiący w korkach świat – w oku znów widać charakterystyczny błysk, a w postaci tak lubianą beztroskę. Wcześniej raczej bezradnie miota się pomiędzy kolejnymi kadrami, w których pełno jest zbędnych błazenad i przestojów.
Mimo kilku scen perełek – na czele z przymusową wizytą u służb granicznych, pośród których biega podobny do Tintina funkcjonariusz i zademonstrowane zostają możliwości auta – Trafic wydaje się jednak najsłabszym filmem Tatiego.
Nie tak zabawnym i trafnym jak poprzednie, niekiedy jakby bez pomysłu na akcję. Wielokrotnie się rozłazi i ma sporo nudniejszych fragmentów, z których nic tak naprawdę nie wynika. Możliwe, że są one wynikiem kolaboracji z holenderskim dokumentalistą i przyjacielem – Bertem Haanstra. Jego obserwacyjne zdolności były niekiedy zbliżone do stylu Tatiego. Lecz zarazem zbyt odległe, dlatego panowie ostatecznie nie doszli do porozumienia, doszło do kłótni o końcowy wygląd filmu i Bert się wycofał. Jak by nie było, gotowa produkcja razi niewykorzystanym potencjałem, jest mocno zachowawcza. Nic dziwnego zatem, że nawet po latach nie wymienia się jej w jednym rzędzie z innymi dziełami Francuza, któremu tu wyraźnie śni się kosmos (przewijające się w telewizyjnych emisjach lądowanie na Księżycu) – być może kolejna zwodząca zapowiedź dalszych ekspansji, do jakich tym razem już jednak nie dojdzie.
Generalnie jednak Trafic nadal godnie reprezentuje tzw. Tatiesque, czyli twórczą ekspresję i humor, o którym najlepiej nie myśleć, a po prostu się nim delektować. Chociaż wciąga i wydaje się komiczny, to trudno wskazać w nim konkretny punkt odniesienia, przyczynę frajdy, gdyż wielokrotnie abstrakcyjny rezultat wywołany jest najzwyklejszymi elementami życia codziennego, ich kumulacją w danym miejscu i czasie. Jak chociażby w optymistycznym finale, w którym trudno odróżnić auta zaparkowane od tych będących częścią ulicznego ruchu. To właśnie tam doskonale widać, że wbrew powszechnej opinii, twórca ten nigdy nie moralizuje. A jego Hulot nie jest bohaterem, który musi podnieść się po upadku, zawsze bowiem stara się ustać na własnych nogach – wiecznie pochylony do przodu, z ochotą wygląda w przyszłość. I wcale się jej nie boi.
1974
Chociaż filmografia Jaquesa Tatiego kończy się na Trafic, faktycznym zwieńczeniem jego kariery okazała się Parada. Nie jest to stricte film, a raczej specyficzne show łączące w sobie różne formy zabawy – swoistą rewię z koncertowymi wstawkami, skeczami, popisami akrobatycznymi oraz innymi przerywnikami, które spaja osoba komika i cyrkowa otoczka. Całość powstała na potrzeby szwedzkiej telewizji (pierwotnie miał to być serial o tym medium z punktu widzenia Tatiego – intruza, wokół którego rozbija się życie rodzinne), jednak ostatecznie wyświetlano ją również w kinach całej Europy.
Z oczywistych względów nie ujrzymy tutaj już pana Hulota. Mistrzem ceremonii jest sam Tati, który po raz ostatni w życiu ma okazję, by zaprezentować widowni swoje Sportowe impresje i poprzez zaproszenie jej do czynnego udziału zafascynować filozofią rozśmieszania. Materiał składa się z trzech różnych segmentów, które nagrano w latach 1971–73 podczas tournée w Paryżu i Sztokholmie. Część akcji dzieje się zatem w zwykłym studiu telewizyjnym, gdzie wykonawcom towarzyszą wycięte z kartonu postaci (dowcipny ukłon w stronę PlayTime, reprezentujący przenikanie się sztuki z jej odbiorem), a część w autentycznym cyrku z prawdziwą publicznością, składającej się w dużej mierze z dzieci i hipisowskiej komuny – czyli obu tych grup, z którymi Tati czuł bliską więź, dzielił wolność wyrazu.
Niespełna półtoragodzinna impreza jest zatem bardzo spontaniczna, żywa, wesoła.
W jej trakcie znikają bariery, liczy się pełna swoboda ekspresji (którą, mimo skromnego budżetu, Tati faktycznie miał w trakcie realizacji) – każdy jest zaproszony do uczestnictwa, nawet biernego. Nakręcona ku chwale dowcipu, życiowej radości oraz umierającej formy rozrywki produkcja to swoiste pożegnanie Tatiego z widownią i zarazem kolejny powód, by poeksperymentować z formą przekazu. Całość nakręcono zatem na różnych nośnikach – taśmach 16 i 35 mm oraz dopiero zaczynającym swój żywot wideo, które komik koniecznie chciał wypróbować.
Pozwoliła mu ona również na kilka sztuczek operatorskich i wykorzystanie może nie tyle nowatorskich, co na pewno unikalnych w chwili premiery efektów specjalnych (widocznych na przykład w scenach z akrobatami, kiedy na ścianie pojawia się graffiti). Jednym z operatorów był przy tym Gunnar Fischer – współpracownik Ingmara Bergmana – faktura zdjęć mocno odstaje zatem od dotychczasowego stylu Tatiego, przypominając niekiedy ekscentryczne kino Akiego Kaurismäkiego (który sam inspirował się przecież dokonaniami francuskich mistrzów). Tym razem to więc obraz, a nie dźwięk wydaje się ważniejszy – jest kolorowo i różnorodnie. Choć całości towarzyszy niezwykle urocza muzyka oraz kilka przyjemnych brzmieniowo fragmentów, nie uświadczymy tu takich perełek jak w poprzednich jego dziełach.
Sam Tati, wzorem swojego alter ego z filmów pełnometrażowych, potrafi zniknąć z kadru, ustępując miejsca młodszym od siebie artystom (a w finale po prostu bawiącym się dzieciom). Wyraźnie widać po nim zresztą wiek – zwłaszcza w momentach, w których szaleje na scenie solo, nie ma już tej gibkości, tej pary. Widać jednak również, że obcowanie z ludźmi dalej go napędza, a rozśmieszanie daje sporo frajdy, którą bardzo łatwo jest się zarazić.
W Paradzie twórca dalej pozwala płynąć momentom własnym, niezmąconym rytmem, igrając z oczekiwaniami oraz przyzwyczajeniami odbiorcy.
Często odwołuje się też w subtelny sposób do całej swojej twórczości. Udaje mu się też wdrożyć w życie część pomysłów z niezrealizowanych projektów. Generalnie prezentując życie jako cyrk, gloryfikuje je, czerpie z niego radość i przekazuje dalej. Bez popadania w samozachwyt, bez parcia na łechtanie własnego ego, a raczej wzbudzania emocji u publiczności. Wracając do źródeł, z łatwością inspiruje i zachęca – czy to do spazmatycznych wybuchów śmiechu, czy do chociażby skromnego ułożenia ust w pozytywny rogalik. To zaledwie ciekawostka wśród jego dokonań, ale też i trudno wyobrazić sobie lepsze zejście z afisza.