Scenariusz Ilene Chaiken (ciekawostka: ta pani jest producentką i współscenarzystką Opowieści podręcznej – jednego z serialowych hitów tego roku) to zbieranina filmowych motywów, w głównej mierze oparta na Casablance, Mad Maxie i pół-amatorskich nagraniach z Pamelą Anderson jeszcze z czasów, gdy była ulubionym króliczkiem Hugh Hefnera. Motyw właścicielki baru i spotkania po latach z dawną miłością, która zaangażowana jest w działania ruchu oporu, to aż nadto widoczne nawiązanie do fabuły jednego z najważniejszych filmów w historii kinematografii. Do tego dochodzą postapokaliptyczne wizje, które są jak parodia kultowej serii George’a Millera – najwięcej jest natomiast nawiązań do softporno Playboya, gdzie ani dialogi, ani amatorskie odgrywanie scenek nie mają większego znaczenia – liczą się cycki.
David Hogan, który zabierając się za Żyletę, miał na koncie realizację zaledwie kilkunastu teledysków, nie podołał swojemu pełnometrażowemu debiutowi. Podobnie zresztą jak operatorzy (czyż to nie idealne miejsce na żart o pracy z wykorzystaniem tylko jednej ręki?) – niewiele scen wygląda tak, jakby zostały nakręcone przez profesjonalistów. Większość to zbieranina fatalnie posklejanych ścinków taśmy filmowej. W grze aktorów także brak choć odrobiny zaangażowania. Nie oczekiwałem cudów od Pameli, ale Xander Berkeley (Terminator 2: Dzień sądu, Gattaca – szok przyszłości) czy Temuera Morrison (Tylko instynkt, Gwiezdne wojny, części II-III) mogli pokazać więcej – nawet Udo Kier, któremu przecież talentu odmówić nie można, zdaje się równać do współpracowników. Najbardziej ciekawi mnie natomiast kreacja Charliego (Jack Noseworthy) – gdyby miał okazję zadać jedno pytanie Tommy’emu Wiseau, zapytałbym o to, jak bardzo jego kreacja Johnny’ego w The Room była inspirowana właśnie tym dziwacznym popisem człowieka, którego twarz kojarzy mi się przede wszystkim z teledyskiem do utworu Always Bon Joviego. Wisienką na torcie są zaś sceny walki, które wyglądają bardziej niedorzecznie niż niejeden gag w filmach z Leslie’em Nielsenem.
Co ciekawe, okropne jakościowo filmidło nawet wśród miłośników kina klasy Z budzi mieszane uczucia. Rok 1996 to chyba po prostu za późno, by mieć realne szanse na zdobycie VHS-owych serc. Nie pomogły nawet próby sprzedania kaset dwuznacznym zdjęciem Pam Anderson na okładce oraz informacją o dodatkowych scenach w negliżu – osoby, które sięgnęły po film przez zamiłowanie do porno, były nie mniej rozczarowane niż ci, którzy liczyli na fajny film akcji lub adaptację ulubionego komiksu.
Żyleta to okropny i – na szczęście – przez większość społeczeństwa zapomniany gniot. Momentami da się tu wyczuć specyficzny klimat komiksu o seksownej blondynce będącej w Steel Harbor „ostatnią sprawiedliwą”, ale to za mało, by orzec choćby pyrrusowe zwycięstwo – tym bardziej że jakość wykonania wskazuje raczej na mało śmieszną pornoparodię aniżeli wartą 23 miliony dolarów adaptację Barb Wire.
Jeśli miałbym wskazać powód, dla którego Żyleta nie jest w stanie wygrać nawet plebiscytu na najgorszą filmową adaptację komiksu, podobnie jak w przypadku Złotych Malin (tylko jedno „zwycięstwo” za najgorszy debiut dla Anderson spośród sześciu nominacji) moje przypuszczenia padłyby na brak rozpoznawalności. Jedno z dwóch pełnometrażowych „dzieł” Davida Hogana nie jest wystarczająco znane, by powiedzieć cokolwiek szerszej publiczności – to smutne, ale choćby nie wiem jak próbowano zapracować na te wątpliwe wyróżnienia, krytyka wolała jak najszybciej wymazać je z pamięci. Może tak jest lepiej, bo to tytuł rozczarowujący nawet w kategoriach parodystycznych, a co dopiero poważnej, wysokobudżetowej produkcji filmowej.
korekta: Kornelia Farynowska