search
REKLAMA
Ranking

AZJATYCKA MYŚL I HOLLYWOODZKI PIENIĄDZ. Amerykańskie filmy w reżyserii mistrzów Dalekiego Wschodu

Radosław Dąbrowski

9 grudnia 2017

REKLAMA

Już w epoce kina niemego wielu europejskich reżyserów emigrowało za ocean, aby móc kręcić filmy w północnej części Nowego Świata. Otwartość na zagraniczną współpracę nie przeminęła. Wykazują ją także współcześni azjatyccy reżyserzy, którzy okazjonalnie podejmują wyzwanie, jakie stanowi filmowa kooperacja z amerykańskimi wytwórniami.

W 1976 roku w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny Oscara zdobył Dersu Uzała (1975) – radziecko-japoński utwór, którego reżyserią zajął się Akira Kurosawa. Na przestrzeni ostatnich lat również nie brakuje dzieł powstałych na mocy porozumienia pomiędzy danym twórcą z Dalekiego Wschodu a zagranicznymi filmowcami (w niniejszym artykule: amerykańskimi), które nawet jeżeli nie zdobywają prestiżowych nagród, to trafiają do kin na całym świecie oraz zdobywają szereg pochlebnych opinii. Naturalnie nie dotyczy to wszystkich produkcji i refleksji poddamy także te mniej udane projekty.

Kar-Wai Wong należy do grona twórców, którzy byli w stanie wyrobić własny, rozpoznawalny styl – zarówno pod kątem narracyjnym, jak i kompozycyjnym kadru. Po blisko dwóch dekadach kręcenia w ojczyźnie dla chińskiego reżysera otworzyły się drzwi do pracy w Stanach. W 2007 roku premierę miała Jagodowa miłość. Co łączy tę amerykańską produkcję z wcześniejszymi, rodzimymi produkcjami Wonga? Przede wszystkim nocna pora wydarzeń. Dla chińskiego artysty historie zaczynają się dopiero po zmierzchu. Istotnym tematem dla jego twórczości jest także samotność. Elizabeth z Jagodowej miłości tworzy mniej lub bardziej rozbudowane relacje z obcymi, starając się znaleźć odpowiedniego rozmówcę. Ta nieco desperacka próba nawiązania kontaktu z innym człowiekiem w dobie kryzysu psychicznego i poczucia społecznego wyobcowania przywodzi na myśl na przykład Upadłe anioły (1995) czy nieco wcześniejsze (i mniej udane) Dnia naszego szaleństwa (1990).

Dla Wonga nieodłącznym elementem opowieści są duety. Chiński reżyser lubi tworzyć pary i na ich podstawie snuć swoje historie. W Jagodowej miłości tych duetów jest kilka, ale w każdym z nich występuje Elizabeth, która cyklicznie po zakończeniu jednej relacji otrzymuje możliwość nawiązania kolejnej. W efekcie nie możemy wskazać jednego duetu, który zdominowałby utwór jak w przypadku na przykład Kiedy łzy przeminą (1988), ale amerykańskie dzieło potwierdza tendencję Wonga do budowania poszczególnych wątków z poświęceniem uwagi na zaledwie parze bohaterów, przez co jego filmy w dużej mierze cechuje kameralność oraz wręcz teatralna konwencja.

Nieśpieszne, wręcz powściągliwe, tempo opowiadania to kolejny aspekt, który łączy Jagodową miłość z poprzednimi dokonaniami, na czele znakomitymi Spragnionymi miłości (2000). Wonga nic nie popędza. Reżyser jest świadom, ile potrzeba jego bohaterom, aby zbudowali więź, którą widz „kupi” z poczuciem naturalności i wiarygodności tego, co ogląda. Chińczyk czyni to przy położonym nacisku na ascezę słowa. W Jagodowej miłości tych dialogów jest może nieco więcej, lecz i tak nie nadmiernie, aby nie dostrzec kolejnego powiązania z wcześniejszymi utworami. Wong już w nowelce, która wchodzi w skład Erosa (2004), pokazał, że uczuć postaci dowieść można dzięki ich mimice bądź przedmiotom o szczególnym dla nich znaczeniu. Bardzo się cieszę, że we współpracy z amerykańską branżą filmową nie zapomniał o tym, co uczyniło jego kino tak unikatowym.

Naturalnie Jagodowa miłość odbiega jakościowo od innych dzieł Wonga i nie mam zamiaru jej stawiać obok Chungking Express (1994) czy wspomnianych już Spragnionych miłości. Warto jednak docenić jej reżysera za zdolność do zaszczepiania cech rodzimego kina na amerykańskim gruncie. Jagodową miłość z chińskimi utworami łączy również budowa filmowego obrazu. Ograniczone światło czy sporadyczna obserwacja bohaterów np. przez szybę w oknie bądź witrynę sklepową także przywodzą na myśl kino Wonga lat 90. Istotną rolę odgrywają także ściany. Niczym w Spragnionych miłości Elizabeth i jej kolejni rozmówcy bardzo często prowadzą swoje dyskusje, opierając się o ceglaste mury bądź stojąc tuż przy nich. Fabularnie Jagodowa miłość pozostawia lekki niedosyt, ale pod względem wizualnym ogląda się ją jak wczesnego Wonga, co szczególnie pochwalam.

Czasami aż trudno uwierzyć, że dany ceniony reżyser był w stanie nakręcić tak słaby film. Tak jest w przypadku Uroku mordercy (2002) Keige Chena. Literackiego pierwowzoru nie czytałem, ale podobno ekranowa adaptacja nie jest mu nad wyraz wierna, co oczywiście nie jest żadną innowacją. Trudno ten amerykański z wieloma brytyjskimi akcentami (miejsca akcji, obsada aktorska) thriller połączyć z wcześniejszą twórczością Chena. Aż wstyd zestawiać go obok na przykład Żegnaj, moja konkubino (1993). Chiński reżyser na współpracę z wytwórnią Metro-Goldwyn-Mayer się jednak zdecydował, wobec tego należy ją uwzględnić w niniejszym zestawieniu i przyjrzeć się kiepskiemu wytworowi z Heather Graham i Josephem Fiennesem w rolach głównych.

Urok mordercy cierpi z wielu powodów – przewidywalności, przesłodzonej i z nadmierną częstotliwością towarzyszącej nam muzyki, błędów montażowych czy wreszcie męczącego poczucia, że gdzieś już to widzieliśmy. Trochę tu kina Adriana Lyne’a, trochę Psychozy (1960), ale niestety nie możemy mówić o korzystnym inspirowaniu się innymi mistrzami kina, ale o braku świeżości i stąpaniu po powycieranych już ścieżkach. Odczuwalny jest także brak Gu Changweia – ulubionego operatora Chena. Za zdjęcia odpowiedzialny był Michael Coulter i wydają się wiarygodne teorie, jakoby amerykański filmowiec utrzymał film w tonacji własnej, nie starając się współgrać z wizją zaproponowaną przez chińskiego reżysera. W efekcie Urok mordercy nie wyróżnia się i formalnie przypomina szereg innych filmów z tego gatunku.

Oczywiście można się dopatrzyć wspólnych wątków dla Uroku mordercy i na przykład jesteśmy w stanie połączyć ten thriller z (właściwie nieodkrytym w naszym kraju) Uwodzicielskim księżycem (1996), ale to tylko kwestia pojedynczych motywów – niczego poza nimi. Niektóre wątki zostały w amerykańskiej produkcji ukazane bardziej bezpośrednio i najwidoczniej Chen w tym aspekcie upatrywał sens podjęcia się tego zadania – otrzymał szansę wypowiedzi na dany temat bez cenzury, z jaką walczył we własnym kraju. Nie zmienia to jednak faktu, że jak filmografię tego reżysera warto rekomendować, tak Uroku mordercy należałoby unikać.

REKLAMA