search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

AUDREY HEPBURN – kruszynka o sarnich oczach

Jacek Lubiński

26 maja 2016

REKLAMA

Urodzona w pierwszą sobotę maja 1929 roku, skromna dziewczyna z Belgii ważyła zaledwie pięćdziesiąt kilogramów, co przy metrze siedemdziesiąt wzrostu i niewielkim biuście rozkładało się w iście klepsydrową, filigranową figurę. Audrey Kathleen Ruston nigdy nie uważała się za obiekt pożądania – narzekała na swój nos, grube brwi, duże uszy, długą szyję czy kanciastą szczękę. Najbardziej niezadowolona była jednak ze swoich stóp, które osiągając rozmiar 10,5 (44), mogły przy powyższych proporcjach faktycznie wydawać się spore. Tam jednak, gdzie koleżanki po fachu ociekały seksem i rubensowskimi kształtami, tam Audrey braki natury z nawiązką nadrabiała olbrzymim, chłopięcym urokiem oraz niewinnym spojrzeniem. Hipnotyzowała zarówno ciemnymi oczami, za którymi kryła się wyjątkowa szczerość, beztrosko szerokim uśmiechem, jak i olbrzymią klasą, szykowną prezencją. Nic zatem dziwnego, że była nie tylko ikoną kina, ale i mody – na dekady przed księżną Dianą stając się prawdziwą królową ludzkich serc.

„Ona ma autentyczny wdzięk, podczas gdy większość ludzi ma po prostu dobre maniery” – Alfred Lunt

1955 La Vigna, Italy - signed 'Halsman N.Y.' - LIFE Magazine cover July 18, 1955
La Vigna Italy signed Halsman NY LIFE Magazine cover July 18 1955

Audrey Hepburn – bynajmniej nie spokrewniona ze starszą od niej o 22 lata posągową Katherine – choć powszechnie uważana za symbol piękna, nie stanowiła okazu zdrowia. A jej życie dalekie było od usłanych różami i czerwonym dywanem ekranowych wcieleń pokroju Sabriny Fairchild czy Holly Golightly, z jakich jest znana i dziś – w ponad dwie dekady od śmierci w szwajcarskich Alpach, które tak kochała. Śmierci zresztą przedwczesnej, bo spowodowanej rakiem, który przez lata karmił się ciągłym stresem, kiepskim trybem życia (pozwalała sobie na maksymalnie jeden kawałek czekolady dziennie, ale paliła jak smok) i… duchami mrocznej przeszłości. Z kostuchą ta drobna osóbka do czynienia miała wszak od maleńkości.

Omal nie zmarła tuż po narodzinach, tylko cudem unikając powikłań krztuśca. Potem niewidzialne bakterie zastąpili znacznie bardziej realni i niebezpieczni naziści oraz piekło wojny, która także odcisnęła swe piętno na fizjonomii dziewczynki. W trakcie konfliktu znów cudem wywinęła się śmierci – tym razem z głodu. Kiedy więc przyszło wyzwolenie, objadała się wszystkim, czym tylko mogła – na zapas. A to oczywiście doprowadziło do kolejnych komplikacji zdrowotnych, po których, nauczona już życia o chlebie i wodzie (a nawet korzonkach tulipanów), ograniczała się z kolei aż do przesady.

Audrey-youngW międzyczasie Audrey – we wczesnych latach posługująca się dla bezpieczeństwa również personaliami po matce, holenderskiej baronessie Eddzie van Heemstra – poznała też emocjonalny chłód oraz surowość życia ówczesnych elit i problemy małżeńskie rodziców, których chyba nigdy tak do końca nie rozumiała. I vice versa – rodzice niespecjalnie pojmowali jej zapędy (acz też i nie stopowali ich). Rozwiedli się zresztą bardzo szybko, a ojciec, Joseph Victor Anthony Ruston, pewnego dnia po prostu odszedł od rodziny, przypuszczalnie z powodów sympatyzowania z faszystami. Dla uwielbiającej go Audrey było to traumatyczne przeżycie, porzucenie, które – pomimo pojednania się z rodzicielem ponad dwadzieścia lat później – zaważyło na jej całym życiu uczuciowym. Mimo tych wszystkich traum Hepburn wyrosła na żwawą, pełną energii, miłości i radości panienkę, w której już wkrótce miał się zakochać cały świat. Chcąc nie chcąc, bycie gwiazdą miała wypisane na twarzy. I właściwie… tylko tam.

„Byłam wysoką, chudą, nieśmiałą dziewczyną o dużych oczach. Ale oni chcieli wiedzieć, czy potrafię śpiewać, tańczyć lub grać, a nie po prostu stać i wyglądać, jakbym potrzebowała porządnego posiłku”.

audrey-legsOd małego jej pasją był taniec – wyczekiwane zajęcie w szkole, której generalnie nie lubiła. I to o nim marzyła, wybiegając myślami w przyszłość. Już w trakcie wojny brała udział w tajnych recitalach, tak zwanych ciemnych przedstawieniach, których głównym celem był zastrzyk gotówki dla ruchu oporu. Uczęszczała też do konserwatorium muzyki i tańca w Arnhem. Potem, po przenosinach do Londynu, dostała szansę na szlifowanie swoich umiejętności pod okiem Madame Rambert. To kosztowało ją dużo wysiłku ze względu na mocno zaawansowany już wiek oraz wymusiło czepiania się różnorakich prac dorywczych, by móc pozwolić sobie na studia. Szczęśliwie biegła znajomość wielu języków (francuski, włoski, hiszpański, holenderski i, oczywiście, angielski) pozwoliła zaistnieć jej m.in. jako modelka. Była też urzędniczką, sekretarką i asystentką dentysty. Ochoczo wspomagała ją finansowo również matka, która obrała sobie za główny cel sukces swojego dziecka. Zawsze uważała, że Audrey jest cudowną aktorką, lecz nijak nie potrafiła jej tego okazać; nigdy, przenigdy nie pochwaliła jej ani jednym ciepłym słowem, nie wspierała duchowo.

Ambicje, pieniądze i ciężka praca jednak nie wystarczyły. Także fakt, iż Audrey przyjęła rygorystyczną dietę by spełnić wszystkie wymagania, spełzły na niczym. Była zwyczajnie za wysoka i za stara, aby móc poważnie rozwijać karierę primabaleriny. Dla generalnie wciąż przecież młodej osoby, która dopiero co przetrwała wojenną pożogę, był to silny cios, który poskutkował nawracającymi atakami depresji. Na ratunek przyszły deski teatru i, rzecz jasna, dziesiąta muza. W tej ostatniej zadebiutowała przy tym jeszcze podczas pielęgnowania snów o tanecznej potędze. Snów, które właśnie dzięki filmom i karierze scenicznej pozostaną jeszcze długo obecne w jej życiu.

„Nigdy nie sądziłam, że z taką twarzą jak moja wyląduję w kinie”.

Audrey Hepburn 1954 © 2007 Mark Shaw
1954 © 2007 Mark Shaw

Jej pierwsza rola była tak bzdurna, jak można to sobie tylko wyobrazić. Dostała ją zresztą dzięki znajomym, którzy akurat szukali ekipy do niezależnego filmu o tytule Holenderski w siedmiu lekcjach. Tania komedyjka, w której Audrey pojawia się dosłownie w dwóch scenach i nie ma kwestii dialogowych ani nawet miejsca w napisach, była niezbyt obiecującym debiutem, ale zapewniła dodatkowy zarobek i pozwoliła zapomnieć o niepowodzeniach. Potem przyszły pierwsze reklamówki oraz rólki na Broadwayu, gdzie grała tak kuriozalne epizody, jak Boogie Woogie Yoga Follower (sic!) i inne wypełniacze tła.

I chociaż tańczyła w niektórych, znów kosztowało ją to dodatkowego zaangażowania sił, podstawy baletu nie wystarczały bowiem do pojęcia innego rytmu i choreografii bardziej elastycznych, często improwizowanych występów scenicznych. Także i tu nigdy nie uznawano jej zresztą za dobrą tancerkę – była co najwyżej niezła w swojej klasie, wystarczająco przekonująca, by dostawać kolejne oferty. Ale była też widoczna, wyróżniała się długimi nogami, niepodrabialną aparycją, gibkością i bijącą od niej świeżością oraz klasą. Do tego stopnia, że podczas gdy u publiczności budziła jednoznacznie pozytywne uczucia, u współpracowników były one wyraźnie mieszane, często nieprzyjazne.

„Miałam największe cycki na scenie, lecz wszyscy patrzyli na dziewczynę, która w ogóle ich nie miała!” – Aud Johanssen, tancerka

Z łatwością podbijała głównie męskie serca, w czym wydatnie pomagała jej nie do końca świadomie roztaczana wokół niewinna aura bezradnej dziewczyny, którą trzeba koniecznie obronić przed światem. Nadział się na nią również jej kolega po fachu, Marcel Le Bon, w którym zakochała się ze wzajemnością – była to jej pierwsza wielka miłość, która dyskretnie rozkwitała za kulisami jej dwóch ówczesnych sukcesów: Sauce Tartate i sequela, Sauce Piquante. Tam właśnie na dobre zauważyli ją agenci oraz filmowcy, którzy zaczęli załatwiać jej pierwsze, poważne przesłuchania.

audrey-jumpTakim z pewnością był casting do jednego z największych widowisk historycznych swoich czasów, Quo Vadis. Oczywiście ostatecznie na dużym ekranie ujrzeliśmy w roli Ligii bardziej znaną Deborah Kerr, lecz Audrey była bardzo blisko angażu, który przypuszczalnie od razu wrzuciłby ją do pierwszej ligi Hollywood. Szczęśliwie tak się nie stało. Szczęśliwie, gdyż wciąż brakowało jej nie tylko doświadczenia, ale i warsztatu. Naturalności ruchów przed kamerą oraz odpowiedniego akcentowania dialogów – czegoś, czego wcześniej Audrey nigdy nie uskuteczniała swym delikatnym głosikiem – zaczęła zatem uczyć się w szkole teatralnej Feliksa Aylmera. Zdecydowanie złapała bakcyla, którego rozwijały kolejne znajomości branżowe. Tą najważniejszą został Robert Lennard, współwłaściciel Elstree Studios. Mimo iż przed nim było sporo innych adoratorów rodzącego się talentu, to właśnie Lennard na dobre wkręcił Audrey do ruchomych obrazów. Resztę zrobiły pieniądze.

500 funtów za pierwszy film – One Wild Oat, w którym pojawia się dosłownie na kilkadziesiąt sekund jako recepcjonistka – oraz 1500 za dalsze w kontrakcie brytyjskiego ABPC były dla ledwo wiążącej dotychczas koniec z końcem Audrey sumami wręcz bajońskimi. I na pewno osładzały one fakt, że niemal wszystkie te występy to zaledwie ogony, z których niewiele mogła wynieść. Niemniej wyróżnienie jej nazwiska w czołówce Śmiech w raju Mario Zampiego oraz epizod ukochanej Aleca Guinnessa w Szajce z Lawendowego Wzgórza na pewno były przyjemnym doświadczeniem. W przeciwieństwie do nieco bardziej rozbudowanego występu w Opowieściach młodych żon, na planie których atmosfera była zawsze napięta, a reżyser ciągle się jej czepiał o drobnostki.

Wszystkie te produkcje powstały w 1951 roku, który Audrey przypieczętowała kompletnie nieudanym i wciąż relatywnie mało popularnym Jedziemy do Monte Carlo. Ta muzyczna komedia omyłek zasłynęła głównie tym, że z jednej błahej historyjki stworzono dwie różne wersje filmu – pierwsza weszła do kin we Francji, a druga, pod tytułem Monte Carlo Baby, nawiedziła po jakimś czasie USA. W obu Audrey, jako jedyna osoba z całej obsady, wciela się w tę samą postać, lecz o różnych personaliach (Melissa Farrell staje się Lindą Farrel) – jest młodą… gwiazdą filmową. Jak na ironię to ostatni jej występ, w którym nie można tak jeszcze o niej mówić.

„Ta dziewczyna ma wszystko, czego potrzeba, by odnieść sukces” – Stanley Holloway

Audrey

I owszem, jeszcze w Tajemniczych ludziach z 1952 roku jej nazwisko nie jest rozpoznawalne. Ale tam ma już co grać, tam naprawdę pokazuje klasę, lśni. Dostrzeżono to zresztą na przesłuchaniach, gdzie już po krótkiej próbie dostała angaż. Nie bez znaczenia pozostaje przy tym fakt, że jest to film pośrednio dotykający jej życia, gdyż gra w nim trenującą taniec bohaterkę o dramatycznej, wypełnioną przemocą przeszłości. Mimo kryminalnego sznytu echa wojny są tu aż nadto słyszalne, a bladolica Nora Brentano w wykonaniu Audrey to postać tragiczna, w której cierpienie łatwo uwierzyć. Trudno było więc zignorować same dobre recenzje, które zebrała za tę rolę. Ważniejsze były dla niej jednak dwie znajomości, które nawiązała w tym samym okresie.

Pierwszą był James Hanson – milioner i playboy, z którym zaledwie 21-letnia Audrey przeżyła płomienny romans, szybko trafiający na pierwsze strony plotkarskich gazet. Drugim legendarna Collete – francuska pisarka, autorka Gigi, w którą pod koniec lat 50. wcieliła się na wielkim ekranie co prawda Leslie Caron, ale która w adaptacji broadwayowskiej miała twarz właśnie Hepburn. Jak nietrudno się domyślić, olbrzymi sukces wersji scenicznej porwał widownię, a samą Audrey przemienił dosłownie w ciągu kilku godzin w objawienie sezonu. Napędzało ją to równie mocno, co przerażało – szczególnie, że dalej nie była przekonana ani o swoim talencie, ani o wyjątkowości, ani też o tym, czy naprawdę na to wszystko zasługuje (podskórna niepewność, od której nigdy nie zdoła się uwolnić). Wiedziała jedynie, że nie może takiej szansy wypuścić z rąk.

Oczywiście wszelkie problemy, niuanse i inne aspekty produkcyjne tego przedsięwzięcia – wliczając w to kolejne problemy z kilogramami Audrey oraz rozpoczęcie cennej przyjaźni z Cathleen Nesbitt – to materiał na cały rozdział, a nawet odrębny tekst. Trudno przecenić jednak wpływ wydarzeń związanych z Gigi na resztę zawodowego życia Audrey. Kluczowy jest również moment, w którym miały one miejsce – na chwilę przed zaręczynami z Hansonem (które ostatecznie zerwała) i w oczekiwaniu na przeciągające się prace nad filmem, który stanie się pierwszym ikonicznym popisem Audrey i początkiem długoletniej umowy ze studiem Paramount (które wypożyczało ją czasem innym wytwórniom)…

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA