MIĘDZY OSCARAMI – podsumowanie gali z serca płynące
Komentarz do gali oscarowej pióra Radosława Pisuli:
Korzystając z zaproszenia Canal+ Polska razem z Grześkiem Fortuną miałem po raz kolejny przyjemność zanurzyć się w oscarową galę w komfortowych warunkach. Tym razem całe wydarzenie zostało przeniesione z siedziby stacji do ulokowanej w Pałacu Kultury i Nauki Kinoteki, gdzie nie dość, że organizatorzy stworzyli dziennikarzom konkretne warunki do pracy, to dodatkowo możliwość oglądania gali na ekranie kinowym miło połechtała moje kinofilskie serducho.
Podobne wpisy
Oczywiście Oscary rządzą się swoimi prawami i to sztywniactwo jest corocznie czymś po prostu do odbębnienia. Aktorzy muszą się pomęczyć te kilka godzin, kasa za reklamy musi się zgadzać, a widzowie głównie oczekują jakichś wpadek albo niespodziewanych odjazdów laureatów, którzy na żywo mogą czasami zaszaleć. Niestety dla tej największej imprezy dzień wcześniej rozdawane są Independent Spirit Awards, gdzie lwia część gości się pokrywa, a ograniczenia są zniesione i rządzi luz, dzięki czemu w tym roku prowadzący galę Nick Kroll i John Mulaney znakomicie wbili szpilę w zwyrodnialców, od których zaczęła się lawina #metoo (do czego na Oscarach odniesiono się zbyt późno i zbyt powierzchownie), Jordan Peele tłumaczył, że Uciekaj! narodziło się w oparach zielska, Frances McDormand odbierała nagrodę w piżamie i kapciach, a wieczór skradł (w sumie podobnie jak na Oscarach) Timothee Chalamet, który streamował imprezę leżącemu w łóżku choremu Armiemu Hammerowi.
Ale ta w założeniach rozrywkowa część rozdania nagród Akademii to jest coś, co trzeba po prostu przetrzymać – bo coraz ciężej będzie o taką brawurę, jak np. podczas wodzirejki Setha MacFarlane’a w 2013 roku, który niby śpiewał o piersiach aktorek, ale przy tym potrafił zaskoczyć, przełamać nudę i rozruszać towarzystwo wzajemnej adoracji.
Przez co nikt mu już nigdy nie da poprowadzić gali.
Ale starczy już o całej otoczce, bo ten cyrk musi się pojawić, żeby czymś wypełnić czas pomiędzy reklamami. Mięsem nadal są nagrody i trzymanie kciuków za swoich faworytów. Jasne, co roku pojawiają się te same głosy, że statuetka złotego wojownika nie ma żadnego znaczenia, ale realia są jednak inne. To część tradycji oddziałującej na cały przemysł z potworną siłą – dystrybutor może szastać hasłami reklamowymi przy reedycjach filmów; studia z chęcią zatrudniają aktorów, dzięki którym mogą do zwiastunów i na plakaty wrzucać „Academy Award Winner”; a i sami artyści czują się na pewno lepiej, gdy stają się już na zawsze częścią absolutnej śmietanki filmowej – wystarczy przywołać tutaj wydającą się trwać wieki walkę Leonarda DiCaprio. Można umniejszać rangę tej nagrody, ale prawda jest taka, że złota statuetka to marzenie każdej osoby związanej zawodowo z kinem, a i my, jako widzowie, chcemy, żeby ci nasi ulubieńcy w końcu położyli na niej ręce (w tym roku prawie przebiłem sufit, gdy nagrodę odebrał Gary Oldman – pomijany podczas rozdań od lat).