ARNIE vs. THE ROCK. 6 dowodów na to, że DWAYNE JOHNSON to nowy ARNOLD SCHWARZENEGGER
Znamy go bardzo dobrze. To najpopularniejszy mięśniak dziesiątej muzy. Nie, nie chodzi mi o Arnolda Schwarzeneggera. Choć słynny austriacki dąb wciąż jest aktywny zawodowo, to jednak najlepsze lata kariery ma już za sobą. Jego miejsce zajął jednak Dwayne „The Rock” Johnson, a oto sześć dowodów na potwierdzenie tej tezy.
Są stworzeni do akcji
Jest to łącznik oczywisty, ale warty podkreślenia. Imponująca muskulatura predysponuje aktorów do tego, by emanować siłą i pewnością siebie. Dlatego stanowią idealnych kandydatów do grania facetów z misją, na których barki spada wyjątkowo ciężka do uniesienia odpowiedzialność. A to pojawia się kosmita, którego trzeba wyeliminować, a to trzeba przebrnąć przez dżunglę pełną niebezpieczeństw, a to budynek się wali i trzeba ludzi ratować, a to terroryści sieją zło i trzeba się im przeciwstawić. Akcja, dużo akcji, to od zawsze domena tej dwójki, bo w życiu i filmie są po prostu silnymi jednostkami, więc więcej ciosów mogą znieść.
Nie stronią od komedii
To dość zaskakujące, że najbardziej muskularni aktorzy w historii kina nie poprzestali jedynie na graniu w filmach akcji, bo drugim ulubionym gatunkiem stały się… komedie. To pokazuje bardzo ważną cechę The Rocka i Arniego. Oni mają po prostu dużo dystansu do siebie, ale też dużo dystansu do świata i najwyraźniej nie chcą traktować go zbyt poważnie. Nie potrzebują też nikomu nic udowadniać, po prostu chcą robić to, co potrafią najlepiej, czyli dawać ludziom rozrywkę, a jeśli wiąże się to czasem z wejściem w buty clowna – who cares. Publika dostrzeże i doceni szczerość intencji. Stąd kultowe Bliźniaki, stąd Agent i pół oraz wiele innych ciekawych występów tych aktorów.
Rządzą w box offisie
I z tego też względu od zawsze rządzą i dzielą w box offisie. Pomniejsze klapy (Szósty dzień lub Sztanga i Cash) nie miały w ich karierze większego znaczenia. Ważne, że to aktorzy, którzy mają na swoim koncie niezliczony udział w filmach, będących hitami kasowymi. Bohater ostatniej akcji, Terminator 2: Dzień Sądu, Prawdziwe kłamstwa to tylko niektóre z hitowych tytułów w karierze Arniego. Rampage: Dzika furia, Mumia powraca, Jumanji: Przygoda w dżungli to tylko niektóre z hitowych tytułów w karierze The Rocka. Swego czasu ten drugi był uznawany za blockbusterowego Midasa, ponieważ swoim udziałem zapewniał filmom krocie z zysków. Przez moment był dzięki temu najlepiej opłacanym aktorem. Najwyraźniej magia The Rocka wciąż działa, ponieważ jego ostatni występ w Czerwonej nocie sprawił, że stała się z miejsca najpopularniejszym oryginalnym filmem Netflixa. Ciekawostkę stanowią liczby – występy w głównych rolach w całej karierze Arniego przyniosły ponad 4 miliardy dolarów zysków z całego świata. U The Rocka już teraz można dodać miliard więcej do tego wyniku.
Mają imponującą sylwetkę
Tu nie ma zaskoczenia, bo mowa o bodaj najbardziej oczywistym punkcie styku obu postaci. The Rock i Arnie to po prostu filmowe mięśniaki. Za sprawą swej imponującej sylwetki zdobyli popularność, zwrócili swoją uwagę producentów, otworzyła się dla nich droga kariery. Nikogo nie interesował ich talent. Czynnikiem determinującym karierę tych postaci był (i pewnie długo będzie) wygląd. Arnold ma za sobą karierę kulturysty i sukcesy na tym polu. Jego umięśnione ciało stanowiło więc narzędzie torujące drogę do kariery w Hollywood. Nie inaczej było z The Rockiem, którego pseudonim artystyczny pochodzi z lat, gdy występował jako wrestler. On również musiał mieć co pokazać widowni, by ta chciała kupować bilety na jego występy. Istotne jest jednak podkreślenie faktu, że obaj panowie mogą dziś stanowić wzór dla osób potrzebujących motywacji do ćwiczeń i wdrożenia zmian do życia. Jak powiedział swego czasu Arnie, nie ma magicznej pigułki do osiągnięcia określonych wyników, sięgnięcia po sukces, zbudowania imponującej sylwetki – trzeba po prostu ruszyć z miejsca i ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
Są charyzmatyczni
Chyba każdy zgodzi się z tym, że porównana przeze mnie dwójka nie należy do elitarnego grona wybitnych aktorów. Tylko jeden z tej dwójki otrzymał Złoty Glob, ale za rolę, o której nikt nie pamięta. Ale nie w tym rzecz. Jak się okazuje, nie warsztat potrzebny jest bowiem do tego, by stać się gwiazdą. Rzecz w tym, że im wystarczy, że po prostu… są na ekranie. Oboje swoją charyzmą wprost rozsadzają ekran, dzięki czemu przy każdorazowym występie w filmie dystansują innych aktorów zespołu. Mają to w twarzy, w oczach, w głosie. Mają to w postawie ciała i w emanującej od nich pewności siebie i sile. Po prostu nie da się od nich oderwać wzroku, chce się im kibicować, chce się przeżywać razem z nimi różnorakie przygody.
Grali Herkulesa
Punkt ten należy traktować z przymrużeniem oka, bo przecież to niejedyny temat, który łączy obie postacie. Obaj biegali po dżungli, obaj ratowali świat, obaj strzelali, bili się i robili sobie żarty. Sporo tego. Ale wydało mi się bardzo interesujące, że swego rodzaju podsumowaniem wszystkich podobieństw, łączących kariery The Rocka i Arniego, jest fakt, że za sprawą swej imponującej sylwetki i jeszcze większej charyzmy swego czasu wcielili się w słynnego, mitycznego półboga o imieniu Herkules. Arnie zaczął swoją karierę od debiutu w Herkulesie w Nowym Jorku w 1969 – filmie, na który dziś zasłużenie nakładana jest zasłona zapomnienia. The Rock zagrał z kolei w widowiskowym Herkulesie z 2014. Kto inny miałby zagrać tę postać, zapytacie, jeśli nie The Rock? Niby racja, ale chciałbym zauważyć, że gdy tworzono remake Conana, to nie Dwayne Johnson wszedł wówczas w buty swego rywala, ale nieznany jeszcze wówczas szerszej widowni Jason Momoa.