BOHATER OSTATNIEJ AKCJI. Film, który wyprzedził swoje czasy
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Arnold Schwarzenegger znajdował się u szczytu kariery. Po sukcesach „Bliźniaków” (gdzie objawił swój talent komediowy) i „Pamięci absolutnej”, a przede wszystkim „Terminatora 2” był najjaśniejszą gwiazdą Hollywood i mógł wybierać w czym zagra. Zdecydował się na projekt, który miał wyreżyserować John McTiernan, również będący na fali wznoszącej po stworzeniu „Predatora”, „Szklanej pułapki” i „Polowania na czerwony październik”.
Planowany film zawierał zabawę kinem, mnóstwo nawiązań do klasyki oraz tradycyjne dla tytułów z Arnoldem one-linery i widowiskowe sceny kaskaderskie. Megagwiazda w głównej roli, zasłużony dla gatunku reżyser i brawurowy scenariusz, przy którym pracował między innymi Shane Black, odpowiedzialny za wymyślenie jednego z najlepszych duetów w dziejach kina – czyli Riggsa i Murtaugha z „Zabójczej broni”, a poprawiał go między innymi William Goldman („Narzeczona dla księcia”, „Maratończyk”). Co mogło pójść nie tak?
Wbrew pierwszemu wrażeniu, „Bohater ostatniej akcji” (tłumaczenie kompletnie odbiera tytułowi sens) nie jest kolejnym mniej lub bardziej głupawym filmem akcji, gdzie trup ściele się gęsto (choć się ściele), eksplozje wykwitają na każdym kroku (choć wykwitają), a niezniszczalny bohater, którego omijają kule (choć omijają) prze do celu, z uśmiechem na ustach i cygarem w kąciku ust (choć prze, uśmiecha się i pali cygaro). Tytuł ten stanowi bowiem całkiem inteligentną grę kliszami, a przy tym jest świadomą i zamierzoną satyrą zarówno na gatunek, jak i na jego główną i największą gwiazdę, dokonując przy okazji ich udanej dekonstrukcji. A wszystko podane w lekki, przystępny sposób, pełne kapitalnych pomysłów. Film zawiera większość charakterystycznych dla akcyjniaków tropów i chwytów fabularnych, każdy został jednak celnie sparafrazowany lub sparodiowany.
Arnold Schwarzenegger, zachwycony scenariuszem, postanowił również wyprodukować tytuł. Dzięki czemu, po raz pierwszy w karierze zyskał większą kontrolę nad całym procesem tworzenia. W kadrze pojawia się natomiast plejada gwiazd: Charles Dance, Anthony Quinn, Ian MacKellen, F. Murray Abraham, a malutkie rólki, stanowiące mrugnięcie okiem do widza zaliczyli między innymi Sharon Stone jako Catherine Tramell z „Nagiego instynktu” i Robert Patrick jako T-1000 z „Terminatora 2”.
Kampania marketingowa była prowadzona z rozmachem: nad Times Square górował wielki balon z sylwetką głównego bohatera (wysokości czterech pięter, wykorzystano go również w fabule), planowano wymalować tytuł na lecącej w kosmos rakiecie (sic!), zamówiono gry komputerowe oparte na filmie, a Arnold udzielił rekordowej liczby wywiadów. Co więc spowodowało, że tytuł ten poległ w kinach? Nasuwają się dwie przyczyny. Po pierwsze, „Bohater ostatniej akcji” zadebiutował tydzień po „Parku Jurajskim” Spielberga i nie istniała najmniejsza szansa, żeby zdetronizować dinozaury. Po drugie, publiczność nie była jeszcze gotowa na jawnie parodystyczne podejście do gatunku, pełne nawiązań i łamania (dosłownie i w przenośni) czwartej ściany oraz autoironiczną rolę Austriackiego Dębu. Wszyscy spodziewali się kolejnego, typowego dla Schwarzeneggera filmu i fragmenty z przenikaniem się ekranowej rzeczywistości z „prawdziwą” odbierano jako zupełnie chybiony pomysł. Nawet reżyser niezbyt ciepło wspomina pracę na planie i problemy podczas realizacji (tytuł kończono na tydzień przed wejściem do kin, a pierwsze pokazy testowe poszły bardzo źle). A przecież „Bohater ostatniej akcji” to kapitalna mieszanka akcyjniaka i komedii z lekką domieszką fantasy, świetnie parafrazująca klasyki kina z Bergmanowską „Siódmą pieczęcią” na czele. Gdzie indziej można ujrzeć Schwarzeneggera w roli Hamleta (obejrzałbym pełną wersję!)? Albo ekranowego twardziela, który, przeniesiony do „naszej” rzeczywistości, dziwi się, że rany krwawią, a siniaki bolą?
Dopiero po latach film dorobił się etykietki z napisem „kultowy” i dziś jest oceniany zupełnie inaczej niż w momencie premiery. Oczywiście są pewne elementy, które można by zrobić inaczej (jak na przykład dość irytujący bohater Austina O’Briena), ale mnogość zalet, ogólna lekkość i gra konwencjami całkowicie przesłaniają wszelkie minusy. Sądzę ponadto, że produkcja wyprzedziła swoje czasy i gdyby powstała dwadzieścia lat później, dostałaby znacznie lepsze noty. Warto wyrobić sobie własne zdanie i obejrzeć „Bohatera…”, bo zestarzał się bardzo dobrze, a mnogość nawiązań i autoironicznych cytatów wzmaga tylko przyjemność płynącą z seansu. Całość po prostu świetnie działa jako parodia klasycznego akcyjniaka, jednocześnie będąc jego doskonałym przykładem.