ANIMAL ATTACK. Filmy o groźnych zwierzętach
9. Burning Bright (2010), reż. Carlos Brooks
„Tyger Tyger, burning bright, in the forests of the night…” – tak zaczyna się wiersz Williama Blake’a (The Tyger, 1794), który tutaj najwidoczniej posłużył za inspirację, jak sugeruje tytuł. Tygrysy są z natury bardziej agresywne niż na przykład lwy, ale więcej osobników żyje w niewoli, więc niełatwo je spotkać na otwartym terenie (przypomina się żart Monty Pythona: Tygrys? W Afryce?! Może uciekł z zoo?). Dzięki powiązaniu z utworem Blake’a to zwierzę – ten „błysk w gąszczach mroku” (z przekładu Stanisława Barańczaka) – nabiera symbolicznego znaczenia. Symbolizuje to, co jasność przekształca w mrok, fascynację w strach. Scenarzyści filmu zastanawiają się, kim jest istota, którą nazywamy złem wcielonym. Tak właśnie nazywa tygrysa bengalskiego jego właściciel. Nie mamy powodu, by mu nie wierzyć, ale gdy potem dowiadujemy się, że zwierzę nic nie jadło od kilku tygodni, staje się jasne, że złem wcielonym jest głód, a nie żywe stworzenie, które zgodnie z prawem natury próbuje ten głód zaspokoić.
Udział CGI ograniczono do minimum, za co szacunek się należy, bo w dzisiejszych czasach jest to rzadko preferowana praktyka. Wykorzystano trzy prawdziwe tygrysy, lecz aktorzy nie wchodzili w bezpośrednią interakcję z wielkim kotem. Wiele zależało tu od sprawnego montażu, którego zadaniem było uwiarygodnienie sytuacji, oszukanie widza, że zagrożenie czyha na każdym kroku. Film jest zaskakująco skromny, akcja toczy się nieśpiesznym rytmem, a duży nacisk położono na charakterystykę postaci. Odgrywana przez Brianę Evigan bohaterka musi nie tylko ratować się przed atakiem zwierzęcia, ale i opiekować się swoim bratem, którego rozwój zaburzony jest przez autyzm. Z tego powodu dziewczyna nie może liczyć na jego pomoc. Przeciwnie – jest on dla niej ciężarem, co wprowadza dodatkową dawkę suspensu. Aby przetrwać trzeba ze swojego charakteru wykrzesać siłę, energię i mądrość, ale nie agresję. Beznadziejność sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka doskonale oddaje scena, w której ukrywa się w rurze zsypowej na pranie. Burning Bright to mądrze przyrządzony koktajl motywów zaczerpniętych z psychologicznego dramatu, survivalowego thrillera i animalistycznego horroru. Ale również z poezji, gdzie każde zwierzę coś symbolizuje.
10. 183 metry strachu (The Shallows, 2016), reż. Jaume Collet-Serra
Podobne wpisy
Szczęki (1975) Stevena Spielberga, chociaż wciąż oglądane są bardzo chętnie, nie przyniosły raczej wielkiego pożytku. Liczne popłuczyny dyskontujące sukces tego klasycznego dzieła to efekt uboczny, którego skutki coraz bardziej irytują, niż bawią. Powstał nawet osobny termin sharksploitation, który jest symbolem kina najgorszego sortu. Rekiny stały się obiektem drwin i raczej mało kto spodziewał się sukcesu po filmie Katalończyka Jaume Collet-Serry. Nawet jeśli film nie zarobił tyle, ile oczekiwano, to reżyser odniósł triumf. Stworzył emocjonujący thriller, przywracając rekinom ich dawną rangę – już nie wzbudzają śmiechu, lecz emocje, których oczekuje się od survivalowego thrillera. Wiadomo, że rekin nie jest prawdziwy, zresztą w Szczękach też nie był. Z prawdziwym żarłaczem pracował między innymi Lucio Fulci, który do sceny walki zombie z rekinem w horrorze Zombie – pożeracze mięsa (1979) zatrudnił Ramóna Bravo, shark trainera i zarazem filmowca specjalizującego się w zdjęciach podwodnych.
W filmie The Shallows, który w polskich kinach miał tytuł 183 metry strachu, oprócz uciążliwej bestii mamy także wyrazistą, charakterną postać, odgrywaną przez Blake Lively. Na jej twarzy maluje się strach, który stopniowo zamienia się w bardzo silną wolę przetrwania. Atutem są zdjęcia – od pocztówkowych fotografii jak z katalogu biura podróży do pełnych dramatyzmu i grozy obrazów ujawniających przewagę natury nad człowiekiem. Często kamera skupia się na twarzy kobiety i jej beznadziejnej sytuacji, mniej uwagi poświęcając morskiemu drapieżnikowi. Zdjęcia realizowano na rajskiej wyspie gdzieś na krańcu świata oraz w zbiornikach wodnych należących do kompleksu Village Roadshow Studios w Australii.
BONUS
Felis Catus
Trudno sobie wyobrazić taką scenę, w której zwykły kot domowy próbuje zabić człowieka. A jednak znajdzie się parę tytułów, w których podjęty został temat ailurofobii, czyli lęku przed kotami. Pierwsze, co przychodzi do głowy, to tytuł Czarny kot, a więc produkcje inspirowane literaturą Edgara Allana Poego. Najsłynniejsza to wersja Edgara G. Ulmera z 1934, niemająca wiele wspólnego z pierwowzorem, ale jak na tamte czasy dość niezwykła. Oprócz ailurofobii mamy tu także nekrofilię, satanistyczne rytuały i obdzieranie żywcem ze skóry. Jednak film jest dość pretensjonalny i dający niewielkie pole do popisu tytułowemu zwierzęciu. Koty zaliczyły dobre występy w Grobowcu Ligei (1964) Rogera Cormana, meksykańskim horrorze Czarniejszy niż noc (1975) Carlosa Enrique Taboady i włoskiej ekranizacji noweli Poego, której dokonał Lucio Fulci w 1981 roku (Gatto Nero/Czarny kot). Wszystkie te filmy jak najbardziej polecam.
Najpopularniejszą gwiazdą wśród kotów domowych był Rhubarb zwany także Orangey (z powodu pomarańczowej sierści). Trenowany przez Franka Inna kocur występował w filmach przez niespełna piętnaście lat, między innymi u boku Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany’ego (1961) i Vincenta Price’a w The Comedy of Terrors (1963). Jego występy wyróżniono dwoma nagrodami Patsy (zwierzęcy ekwiwalent Oscarów). Nie pisałbym jednak o nim, gdyby nie zaliczył sceny typu animal attack. Taka scena mu się trafiła w rewelacyjnym filmie science fiction Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza (1957), gdzie zaatakował tytułowego bohatera pomniejszonego do rozmiarów myszy.
Bardzo udanym thrillerem o ailurofobii jest Eye of the Cat (1969, zdjęcie powyżej) Davida Lowella Richa z ostatnią wielką kreacją Eleanor Parker, która w moim przekonaniu była aktorką wybitną. Scenariusz do tego filmu napisał Joseph Stefano (Psychoza). Koty mają tu charakter, a sceny z ich udziałem należą do najlepszych w filmie. Nie należy również zapominać o telewizyjnej produkcji Dzikie koty (Strays, 1991) Johna McPhersona, która jest rasowym przedstawicielem podgatunku animal attack.
Roar (1981), reż. Noel Marshall and Friends
Podobne wpisy
W kwietniu 2015 roku, po niemal trzydziestu pięciu latach od światowej premiery w Australii, film trafił do kin w Stanach Zjednoczonych. Tippi Hedren, na którą niegdyś Hitchcock napuścił krwiożercze ptaki, była w rzeczywistości miłośniczką wielkich kotów i ten film miał być wyrazem tej pasji. Produkcję sfinansowała z mężem Noelem Marshallem, który po sukcesie Egzorcysty (1973), gdzie pełnił funkcję producenta wykonawczego, postanowił zadebiutować jako reżyser. Od pomysłu do premiery minęło jedenaście lat. Okres zdjęciowy – zaplanowany na sześć miesięcy – trwał pięć lat. Budżet z trzech milionów zwiększył się do siedemnastu. Nie było łatwo – złamania kości, ugryzienia, podrapania, gangrena to nie jedyne problemy ze względu na powódź, która spowodowała straty rzędu czterech milionów dolarów. W wyniku pracy z dzikimi kotami około siedemdziesiąt osób trafiło do szpitala. Te wypadki są ponoć udokumentowane, chociaż Tippi Hedren kwestionuje tę liczbę, a Melanie Griffith (która wystąpiła tu razem z przyrodnim rodzeństwem) w ogóle nie chce o filmie rozmawiać.
„Tata był dupkiem, aby to zrobić swojej rodzinie” – tak mówił John Marshall, syn nieżyjącego już reżysera. W filmie ojca wykonywał świetne sceny na motocyklu, a w jednym z wywiadów tak podsumował pracę na planie: „Dobrze się czujesz z tygrysami i lwami, dopóki nie okazujesz strachu. Problem polega na tym, że scenariusz wymagał od nas okazywania strachu. Te zwierzęta, które nauczyły się nas szanować, były zupełnie zdezorientowane, gdy zaczęliśmy odgrywać przerażenie”. Od tamtej pory napis „Żadne zwierzę nie ucierpiało podczas realizacji filmu” prowokował do myślenia. Być może należałoby wprowadzić podobny napis dotyczący członków ekipy filmowej.
Atutem produkcji są rzecz jasna dzikie zwierzęta – niewyszkolone do pracy na planie filmowym, hodowane przez rodzinę Marshallów na ich ranczu w Kalifornii. Zgromadzili około sto pięćdziesiąt sztuk, w tym lwy, tygrysy, lamparty, a także słonie, gepardy i pumy. Dla holenderskiego operatora Jana de Bonta był to pierwszy amerykański film i chyba najtrudniejsze wyzwanie w życiu. Mimo licznych bolesnych urazów nikt nie zginął, co warto podkreślić. Bo nawet najgroźniejsze zwierzęta nie mają ochoty zabijać ludzi… jeśli są dobrze traktowane. Pod względem artystycznym jest to bez wątpienia klasa niższa. Scenariusz powstał po to, by zachować pozory profesjonalnej realizacji. Wszystko zależało od zwierzaków, które mają swoje kaprysy. Aktorstwo również pozbawione jest mocnych punktów. Ale praca filmowców nie poszła (moim zdaniem) na marne. Zatrudnienie profesjonalnego operatora dało pozytywny skutek. Sporo tu wybornych, kapitalnie sfilmowanych scen, których oglądanie dla członków ekipy może być bolesne, ale dla zwykłego widza jest ucztą dla oka. Film powstał z pasji i miłości do fauny, co też należy docenić. Tym bardziej że wdrożono humanitarne sposoby pracy ze zwierzętami, a więc żadnych batów wymuszających posłuszeństwo.
korekta: Kornelia Farynowska