AMERYKAŃSCY BOGOWIE. Recenzja pierwszego sezonu
Fatalnie wygląda też krew, niepotrzebnie przelewana w serialu hektolitrami. Już niejednokrotnie mówiłam, że sugestywne obrazy działają na wyobraźnię lepiej niż dosadne pokazywanie: „o, patrzcie, komuś odpadła ręka, tu jest krew, tu są kości, patrzcie, jakie obrzydliwe”. To, że można, nie znaczy, że koniecznie trzeba. Liczyłam się z tym, zaczynając oglądanie, wiem bowiem, jaką reputacją cieszą się seriale stacji Starz, widziałam także Hannibala i wiem, na co stać Bryana Fullera, ale to nie zmienia faktu, że tego nie pochwalam. Amerykańscy bogowie zyskaliby sporo, gdyby ktoś przy montażu wyciął tak ze trzy czwarte ujęć pokazujących ostentacyjnie rozlewaną krew, w dodatku wyglądającą okropnie sztucznie, i dorzucił więcej scen, w których faktycznie coś się dzieje.
Na szczęście gaimanizmy w serialu przejawiają się przede wszystkim w tym, co Gaimanowi zawsze dobrze wychodziło i co zawsze ratuje każde dzieło, czyli w humorze. Pierwsza rozmowa pana Wednesdaya (Ian McShane) z Cieniem (Ricky Whittle) w pierwszym odcinku jest przezabawna i dużo tego dowcipu pozostało w ich relacji do samego końca. To zresztą najciekawsze postacie w Amerykańskich bogach – szkoda tylko, że pojawiają się tak rzadko, jak na głównych bohaterów zdecydowanie za rzadko. Chyba więcej czasu ekranowego od nich dostała Laura (Emily Browning), żona Cienia, której poświęcono znacznie więcej uwagi niż w książce, a bardziej irytująca od niej ostatnimi czasy była chyba tylko grana przez Evan Rachel Wood Dolores Abernathy z Westworld. Amerykańscy bogowie mają zresztą niezłą obsadę – oprócz naprawdę fantastycznych McShane’a i Whittle’a występują tutaj także na przykład Crispin Glover, Pablo Schreiber i Gillian Anderson, ale znalazło się także miejsce na aktorów prawie w ogóle nieznanych (Bruce Langley, Yetide Badaki).
Jestem molem książkowym i często, kiedy narzekam na ekranizację jakiejś powieści, spotykam się z zarzutami, że nudzę się podczas oglądania, bo już znam oryginał. Rzecz w tym, że to nieprawda. Mogę wymienić mnóstwo świetnych adaptacji, które ogląda się znakomicie, a ich siła wcale nie polega na wiernym przenoszeniu literek na obraz. Nie, po prostu trzeba umieć nakręcić dobrą adaptację, przemyśleć to, co się robi, i wyważyć proporcje. Amerykańscy bogowie dobrze oddają na przykład absurdalny humor Gaimana i charakter większości postaci, ale niepotrzebnie rozwlekają fabułę. Dla osób, które znają książkę, serial może być mało odkrywczy, a dla osób, które jej nie znają, po prostu nudny.
Biorę poprawkę na to, że zaadaptowano może jedną trzecią obszernej powieści Gaimana. Biorę poprawkę na to, że to ewidentnie fragment większej całości. I od razu mówię – będę narzekać, ale obejrzę do samego końca. Bo lubię seriale, które robią wrażenie swoim stylem, bo mam nadzieję, że Bryan Fuller wyważy nareszcie proporcje między treścią a formą, bo lubię książkę i podczas dyskusji na temat serialu chcę mieć prawo do narzekania. Ostateczny wyrok w sprawie jakości Amerykańskich bogów wydam po obejrzeniu ostatniego odcinka ostatniego sezonu, ale póki co daleka jestem od zachwytów.