AMERYKAŃSCY BOGOWIE. Recenzja pierwszego sezonu
Amerykańscy bogowie, najgłośniejsza powieść Neila Gaimana, ukazała się w 2001 roku. Zdobyła sobie od razu sporą popularność, lecz na adaptację przyszło fanom czekać ponad piętnaście lat. Gaiman w 2011 roku mówił, że stacja HBO przymierza się do ekranizacji, lecz o projekcie było cicho przez kolejne miesiące. Mimo że powstały trzy wersje scenariusza, napisane przez różnych ludzi, szefowie HBO wciąż nie byli zadowoleni. Zrezygnowali więc i adaptacją powieści zajęła się stacja Starz. Producentem serialu został Bryan Fuller, którego Hannibal właśnie dogorywał na stacji NBC.
Gaiman to głośne, znane nazwisko, a do kompletu trafił się jeszcze Fuller. Ma na koncie kilka naprawdę ciekawych seriali, których jakość stoi na różnym poziomie (Trup jak ja, Wonderfalls, Gdzie pachną stokrotki i Hannibal). Wybranie akurat Fullera na producenta budziło we mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony powieść Gaimana jest mocno oniryczna, a Fuller niejednokrotnie udowadniał, że lubi takie klimaty i potrafi się w nich odnaleźć, a do tego umie kręcić ładnie wyglądające seriale; z drugiej strony to, co się stało z fabułą Hannibala po pierwszym sezonie, woła o pomstę do nieba. I niestety okazuje się, że częściowo miałam rację.
Zainteresowanych od razu informuję – nie jest to najwierniejsza adaptacja, jaką było nam dane oglądać. Serial powstawał we współpracy z Neilem Gaimanem, który od samego początku, jeszcze w 2011 roku, zapowiadał, że część wątków zostanie poszerzona i pojawią się nowe historie. Specyficzny styl Bryana Fullera odebrał jednak serialowi trochę specyficzny styl Neila Gaimana: więcej tam fulleryzmów niż gaimanizmów.
Fulleryzmy pojawiają się w każdym odcinku. Tak jak w Hannibalu, w Amerykańskich bogach śledzimy każdą kroplę wody, słyszymy każdą trzaskającą zapałkę, wąchamy każdego odpalanego papierosa, czujemy upał i chłód. Ujęcia są spowolnione, mocno nasycone kolorami i artystyczne. Serial rzeczywiście wygląda ładnie.
Niestety ten artyzm skutkuje spowolnieniem fabuły – do granic mojej cierpliwości. Akcja… tak… strasznie… się… wlecze… bo bohaterowie opowiadają sobie – nie, przepraszam, oni w zasadzie wygłaszają exposé – o różnych historiach z przeszłości. Bywają to rzeczy powiązane z głównym wątkiem, ale częściej to po prostu losowe, dłuuugie anegdoty, ilustrowane fulleryzmami. Jakby tego było mało, dwa odcinki prawie w całości stanowią retrospekcje – wprowadzone oczywiście w momencie, gdy jednak najbardziej interesuje mnie to, co się dzieje z bohaterami teraz. Moim zdaniem sztuka dobrego pisania scenariuszy do serialu polega na tym, żeby historię rozłożyć równo, a widzów zapoznawać z postaciami stopniowo. Retrospekcje dobra rzecz, ale z umiarem, nie przez bite pięćdziesiąt minut godzinnego odcinka.
Artystyczność tego serialu sprawia także, że każdy jest ładny i śliczny, nawet jeśli śpi na ulicy, dopiero co się bił albo ciągle podróżuje. Dlatego bohater, którzy przez osiem odcinków chodzi w jednym i tym samym płaszczu, czy słońce, czy deszcz, wygląda, jakby właśnie go wycięto z żurnala. Ma idealną fryzurę, czyściutki płaszcz bez jednego zagięcia, żadnego paprocha na twarzy, a kurz z drogi nie śmie osadzić się na jego samochodzie, choćby ten bohater przejechał dwieście kilometrów. Pewnie dlatego, że to przecież bogowie.