search
REKLAMA
Seriale TV

AMERYKAŃSCY BOGOWIE. Recenzja pierwszego odcinka

Jakub Piwoński

2 maja 2017

REKLAMA

Gdy jakiś czas temu zapoznawałem się z komiksowym Sandmanem, ujęło mnie, w jaki sposób Neil Gaiman łączy to, co zwykło się uznawać za wyrafinowane, z tym, co przyciąga popularnością i prostotą wydźwięku. Świat superbohaterów przeplata się z mitologicznym, przyziemna problematyka przeplata się z kwestiami ostatecznymi o metafizycznym bagażu, serwując czytelnikowi niezwykle oniryczną i niejednoznaczną dawkę wrażeń…

W podobne tony uderza powieść Amerykańscy bogowie, inny słynny twór autora, skąpany w sosie gatunkowym mrocznego fantasy i mystery fiction. Choć nie miałem okazji się z nią zapoznać, rzut oka na koncept fabularny wystarczy, by przewidzieć ewentualne wrażenia. Skruszony więzieniem bohater ma bowiem do czynienia z przeróżnymi mitologicznymi bóstwami, które wpływają na jego losy. Można zatem liczyć na atrakcyjne przemieszanie realizmu z fantastycznością – racjonalizmu z wierzeniami. Gdy w 2016 roku stacja Starz zamówiła pierwszy sezon serialu na podstawie scenariusza Gaimana, w powietrzu zaczął unosić się zapach potencjalnego hitu. Powieść Amerykańscy bogowie zdobyła uznanie i rozgłos (miedzy innymi nagroda Hugo, najważniejsze wyróżnienie w fantastyce), wystarczyło tylko zamienić słowo w obraz.

Czy przeniesienie wyjątkowości tej powieści na język filmu, a dokładniej serialu, ma szansę na powodzenie? Po odcinku pilotażowym póki co wiem jedno – bez doświadczenia książki można mieć poważne problemy z wejściem w ten świat, a chyba nie o to w tym chodziło.

Chciałbym podkreślić, że recenzję pilota Amerykańskich bogów piszę z perspektywy osoby, która nie czytała literackiej podstawy serialu. Zanim jednak przestaniecie recenzję czytać, uznając, że „nie rozumiem” i „nie wiem, o czym mówię”, więc „nie powinienem się odzywać”, chciałbym wyjaśnić, że wszelkie adaptacje lub wznowienia tworów funkcjonujących już w popkulturze powinny być w taki sposób prezentowane, by osoba nie znająca historii mogła bez problemu odnaleźć się w nowym świecie. W przeciwnym wypadku hermetyczność może stanowić poważną przeszkodę dla adaptacji, stojącą na drodze do osiągnięcia sukcesu. A tak właśnie działają Amerykańcy bogowie po pierwszym odcinku.

Nie zostałem zainteresowany tym światem. Mam wrażenie, że na poziomie niuansów i istotnych szczegółów fabuły, zrozumiałych dla zaznajomionych z tematem, odcinek spełnia swoje zadanie. Gdy jednak całkowicie odrzucimy wagę pierwowzoru oraz zbagatelizujemy fakt, że w razie potrzeby ciocia Wikipedia nakreśli nam cały koncept fabularny, serial w otwierającym go odcinku jest całkowicie nieczytelny. Wygląda to tak, że poznajemy bohatera, który zostaje kilka dni wcześniej zwolniony z więzienia, gdyż jego żona zginęła w wypadku samochodowym. W drodze na pogrzeb poznaje tajemniczego osobnika, który oferuje mu pracę. W międzyczasie całość przepleciona zostaje przedziwnymi scenami seksu, przemocy, a także snów, których klucz pozostaje tajemnicą. I to tyle, nic poza tym, w głowie pozostaje zatem raczej wielka pustka niż mnogość znaczeń, za którymi gotów byłbym podążać.

Nie byłoby w tym nic złego. Stylistyka odcinka wygląda natomiast na tyle atrakcyjnie, że ta urozmaicająca seans dosłowność nie powinno przysparzać problemu. Ale wszystko zabite zostało jednym, istotnym czynnikiem. Twórcy ze wszystkich stron dają do zrozumienia, że epatowanie krzykliwymi obrazami nie przychodzi im naturalnie – świadomie i usilnie walczą bowiem o naszą uwagę. Pilot Amerykańskich bogów to wyjątkowo rozpaczliwy i sztuczny festiwal scen, które zaprojektowane zostały w taki sposób, by dać widzowi do zrozumienia, jak bardzo nowy serial stacji Starz jest „cool”, całkowicie zapominając o jego fundamentach. Przekłada się to nawet na aktorstwo, które momentami jest zbyt przerysowane, przeszarżowane. To trochę tak, jak na pokazach kulturystyki, podczas których z zasady podziwiamy wyjątkowo okazałe bogactwo mięśni, zapominając, że to, co faktycznie buduje człowieka, nie jest związane wyłącznie ze sferą cielesności. Być może znajdą się tacy, którzy właśnie tego w Amerykańskich bogach szukali – efektu wyprzedzającego treść. Dla mnie to jednak za mało.

Mam taką zasadę, że jeśli książka nie wciągnie mnie przy pierwszych stu stronach lektury, to nie czytam jej dalej. Szkoda mi po prostu cennego czasu, który mogę spożytkować na wiele innych popkulturowych treści. Analogicznie sytuacja przedstawia się w momencie zapoznawania się z nowym serialem telewizyjnym. Rolę miernika pełni w tym momencie odcinek pilotażowy. Albo mnie chwyci, albo odrzuci. W przypadku Amerykańskich bogów stoję w rozkroku. W żaden sposób nie zostałem zachęcony do kontynuowania przygody z serialem, stał mi się on wręcz obojętny. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że kilka jego aspektów (głównie fabularnych) jest na tyle atrakcyjnych, że odpowiednio poprowadzone mogą przynieść widzowi wymierne korzyści. Jeżeli jednak w dalszym ciągu serial będzie tak hermetyczny, nie wróżę mu przyszłości.

korekta: Kornelia Farynowska

https://www.youtube.com/watch?v=oyoXURn9oK0

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA