AMERICAN HORROR STORY: 1984 – recenzja. Powrót krwawych lat osiemdziesiątych
Patrząc na ostatnie lata, można powiedzieć, że lata osiemdziesiąte w kulturze nigdy nie miały się lepiej. Tak zwane ejtisowe feelsy pojawiają się na każdym kroku, co jest szczególnie widoczne, gdy chodzi o kino oraz telewizję. W tyle tego trendu nie chcieli pozostać twórcy antologii American Horror Story, dając nam dziewiątą odsłonę opatrzoną przewrotnym podtytułem 1984. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to kolejna próba grania na emocjach widzów, jak ma to miejsce chociażby w odniesieniu do Stranger Things. Jednak nic bardziej mylnego. Nowy sezon American Horror Story to połączenie totalnego szaleństwa i przegięcia, polanego gęsto sosem z krwi niewinnych ofiar lat osiemdziesiątych, gdzie na każdym kroku – ku uciesze fanów serii i nie tylko – dostajemy w twarz kolejnymi, coraz bardziej pogmatwanymi zwrotami akcji.
Muszę przyznać, że po obejrzeniu pierwszych dwóch odcinków byłam nastawiona sceptycznie. Kocham slashery i spodziewałam się czegoś więcej, aniżeli wyłącznie odhaczania kolejnych motywów, które rzucane były w twarz widzowi trochę bez ładu i składu. Ale po obejrzeniu całego sezonu muszę przyznać, że początkowe odcinki były jedynie najbardziej subtelnym wprowadzeniem w klimat, jakie byli nam w stanie zafundować twórcy. Jest ono niestety łopatologiczne, ale widać już na pierwszy rzut oka, że Murphy z ekipą doskonale wiedzieli, co robią. W kolejnych odcinkach fabuła pędzi już na złamanie karku, liczba seryjnych morderców niebezpiecznie się zwiększa, a nasi bohaterowie giną raz po raz w coraz to bardziej wymyślny sposób. Trzeba przyznać, iż krew leje się gęsto, co tylko nakręca widza na kolejne odcinki.
Fabuła dziewiątego sezonu wydaje się żywcem wyjęta z klasycznego slashera. Grupa nastolatków na wieść o tym, że w mieście grasuje seryjny morderca, postanawia udać się do obozu Redwood i zatrudnić się jako opiekunowie do dzieci, które mają w tym miejscu spędzić wakacje. Mamy więc Brooke, która jest dziewicą. W noc poprzedzającą wyjazd zostaje zaatakowana we własnym mieszkaniu przez słynnego amerykańskiego seryjnego mordercę, Richarda Ramireza. Mroczna przeszłość dziewczyny wpłynie na przyszłe wydarzenia. Montana to z kolei buntowniczka, która szuka zemsty, a jednocześnie marzy o zostaniu królową aerobiku w stylu Jane Fondy. Xavier marzy o karierze aktorskiej i dorabia sobie, występując w filmach dla dorosłych. Z kolei Chet mógł być reprezentantem Stanów Zjednoczonych na olimpiadzie, jednak został wyrzucony z drużyny za zażywanie narkotyków. Wreszcie Ray, który także skrywa mroczną przeszłość, a by ratować siebie, jest w stanie porzucić swoich przyjaciół.
Do głównej obsady powracają znani już fanom American Horror Story aktorzy, tacy jak Emma Roberts, Billie Lourd czy Cody Fern, który był fenomenalny w poprzedniej odsłonie. Pojawiają się także nowe twarze. Na mnie największe wrażenie wywarł Matthew Morrison. Ten brodwayowski aktor i piosenkarz tak idealnie odnalazł się w roli trenera aerobiku, iż w pewnym momencie stwierdziłam, że, jeżeli zginie, przestanę oglądać sezon! Momentami miałam wrażenie, że nie gra on swojej postaci, ale po prostu nią jest. Widać, że klimat lat osiemdziesiątych pasuje mu idealnie. Jego żarty na temat wielkiego przyrodzenia i tego, że finalnie nie znalazł się na taśmie Jane Fondy, oraz „porno wąs” działają znakomicie. A jego późniejsze interakcje z Leslie Grossman, podczas których obydwoje wyrzucają sobie, jak bardzo się nienawidzą, to absolutne mistrzostwo świata.
Bardzo spodobało mi się w tym sezonie, że na ekranie niejako tworzony jest mit. Mit antybohatera, który zabija dla przyjemności i niczym jego poprzednicy z serii Halloween czy Piątku trzynastego, ukryty pod kapturem, powolnym krokiem zmierza, by raz po raz uśmiercać nastolatków. Ale im dalej w las, tym bardzie zdajemy sobie sprawę, iż główny zły to tak naprawdę miejska legenda stworzona przez ludzi, aby dzieci bały się w nocy. Wielu seryjnych morderców stało się niejako mitem lat osiemdziesiątych, a ich czyny stanowiły kanwę dla wielu filmów i seriali.
Mamy jednak także niesławnego Richarda Ramireza, który pojawił się już w odsłonie American Horror Story Hotel. Zabija, bo po prostu może, a w dodatku może liczyć na pomoc ze strony samego Szatana. Na przestrzeni całego sezonu widzimy mordercę, a nie mit, który został wokół niego stworzony. Jest to o tyle przerażające, że Ramirez prosi w finałowej scenie Szatana o to, by ten go uwolnił. Powody są dwa. Po pierwsze chce dalej zabijać ludzi, bo lata osiemdziesiąte dobiegają końca, a po drugie chce zobaczyć koncert Billy’ego Idola, co jest samo w sobie karykaturalne, ale pokazuje też prawdziwą twarz seryjnego mordercy, irracjonalnego narcyza, który wciąż na nowo przeżywa kolejne zbrodnie.
Twórcy świetnie zestawiają te dwie postacie: mordercy-mitu i prawdziwego Ramizera. A to nie jedyni złoczyńcy, który pojawiają się w sezonie.