AFTER LIFE – SEZON DRUGI. Wkraczając w pustkę
Życie nie jest jak pudełko czekoladek. To pusty frazes. Wybrzmiewa jak sentencja powtarzana przez ignorantów, którzy widzą te aspekty, na jakie akurat w danej chwili mają ochotę. Gdyby się jednak zastanowić, nikt nigdy nie narzekał na czekoladki. Każda, nieważne w jakim opakowaniu, potrafiła wybornie smakować. Nawet te najniższej jakości, przypominające komunistyczne, czekoladopodobne wyroby, potrafiły cieszyć. Bo wciąż mają smak, wciąż stymulująco działają na nasze kubki smakowe. I dlatego to porównanie, w tej pojedynczej interpretacji, nie jest trafne. Oczywiście, Forrest Gump miał na myśli co innego. Nie wiedział, co życie przyniesie. Ale te czekoladki, niezależnie od smaku, kojarzą się wyłącznie z bezgranicznym szczęściem.
A życie głównego bohatera After Life przypomina właśnie – dosłownie – co innego. Jego historia bowiem to częściowa reinterpretacja tego mitu, w którym pierwsze skrzypce odgrywa Tom Hanks. Ich życie po prostu się toczy. Dalej, do przodu. Pełne niemożliwie frustrującego przypadku. Jakby nie mieli nic do powiedzenia. Uśmiech potrafi zostać prędko zdjęty przez obezwładniający smutek. A swego rodzaju żałość, gdy szarżuje na nasze zmienne samopoczucie, w ostatnich chwilach zostaje wyeliminowana. I tak funkcjonuje ten automatyczny schemat – w kółko. Ricky Gervais ukazuje chwile, gdzie gorzej już być nie powinno. A i tak jest. Tu rolę odgrywa przypadek, ale i ludzka empatia. Ciepło. Miłość. Współczucie. Gdy jest tragicznie, nie wiemy, co czeka nas za rogiem. Ale to od nas zależy, jak poradzimy sobie z przeciwnościami losu. Więc choćby miało to zabrzmieć jak najbardziej surrealistyczne pytanie: może mamy w tym wszystkim coś do powiedzenia?
Tony przechodzi kryzys. Stracił Lisę, ukochaną żonę, drugą połówkę z prawdziwego zdarzenia. Dlaczego prawdziwego? Jest takie zdanie z pierwszego sezonu, kiedy mówi, że zrobił dla niej wszystko. Odkąd ją poznał, całą swoją energię wkładał w to, by zobaczyć uśmiech na jej twarzy. Brzmi patetycznie, jak z jakiejś epopei, a jednak to życie. W pełni odłożył czas zawodowy. Czas dla bliskich znajomych. Czas dla siebie, hobby. Gdy Lisa umiera, pozostaje mu zakończyć żywot. Przynajmniej tak uważa, bo nie widzi sensu w dalszym egzystowaniu, kiedy nie ma możliwości budzenia się obok ukochanej osoby. Wyzwala złość przeciwko innym. Nie toleruje zrozumienia. Gardzi szczerym miłosierdziem. Twierdzi, że nie zasługuje na nic dobrego. Nie on. Ten, który dopiero co stracił wszystko.
Albo ten kryzys już przeszedł, przynajmniej taki wydźwięk zaserwowała nam końcówka pierwszego sezonu. Sześcioodcinkowe dopełnienie tej opowieści to swoiste wkraczanie w pustkę. Wkraczanie w nicość. Obszar pełen brakujących elementów. Czym jest wkraczanie w pustkę? To niepełne egzystowanie. To jestestwo, kiedy emocje, duszności wywoływane przeszłością, wspomnieniami, bólem nie pozwalają nam normalnie funkcjonować. Szczelnie zamknięty w swoich myślach Tony nie potrafi być dawnym człowiekiem. I ten sezon również to pokazuje – że wyjście z żałoby nie polega na wysłuchaniu paru słów i powtarzających się kondolencji. I chociaż myślimy, iż w życiu będzie stosunkowo dobrze, to zbieg okoliczności nadal zaskakuje. Zarówno nas, widzów, jak i samego bohatera.
Podobne wpisy
After Life jest serialem o słuchaniu. O słuchaniu ze zrozumieniem, ale i samym zrozumieniu, jak kluczowe są momenty z przeszłości. Ile zależy od nas, jak potrafimy ułożyć sobie życie. Że chwile, które będziemy pamiętać, to przede wszystkim momenty, kiedy musieliśmy działać. Tony ogląda nagrane sytuacje z wesela. Z imprez. Gdy mógł dzielić czas z żoną. I żałuje, że w danym momencie nie zdecydował się z nią zatańczyć. Albo że nie zrobił czegoś więcej. Bo mógłby mieć parę cudownych sekund dłużej. Z nią. Z tą Lisą. I Tony rozpacza. W rytmie tego swojego chamskiego, mocnego, często przebijającego humoru. Zakłada maskę, bo nie potrafi pogodzić się ze sobą. Tu już nie chodzi o świat zewnętrzny. Nie rozumie, dlaczego nie postąpił inaczej. Wtedy. Tam. W danym miejscu. O tamtej porze. I z tego też wypływa serialowa mądrość. Gervais mówi nam, że liczy się doświadczenie. Do tego ostrzega, żeby ważyć każdą decyzję, nawet wtedy, gdy przyjdzie nam dobić do trzydziestki. Dopiero po czasie dostrzegamy fundamenty, które dane nam było burzyć. Po latach widzimy, że niektóre karciane rozdania przegrywaliśmy z naszych własnych win. Wszechogarniający smutek wynika z natłoku myśli. I jest to zrozumiałe. Tutaj one powalają odbiorcę. Bohaterowie są z krwi i kości. Pełni zmiłowania, ale i ubolewający. Nad stratą, bo takie jest życie. Codziennie coś zyskujemy. Doświadczenie. Momenty. TE momenty. Codziennie mamy szansę przeżyć najwspanialszy dzień w życiu. Jednak codziennie też coś tracimy. Lub stracić możemy. Na przykład jeden dzień. Albo przeoczymy piękny zachód słońca. Możliwe, że kogoś stracimy. Kogoś znajomego. Ewentualnie bliższego. Usłyszymy słowa pociechy. „Będzie dobrze”. „Tak musiało się zdarzyć”. A co, jeśli nie musiało? Co jeżeli planowaliśmy z kimś najbliższe lata, a teraz musimy pogodzić się ze stratą. W jaki sposób mamy wytrzymać, w jaki sposób powinniśmy cieszyć się z życia, jeśli wciąż fatum nam coś odbiera? Najczęściej eliminuje. Permanentnie. Najczęściej osobę. Ją. Jego. Kogoś. Gervais naucza, by nie olewać teraźniejszości, bo to ona zamieni się następnie w przeszłość. A przeszłość jest ważna, gdy zostaje nam coś zabrane. Mówi, by nie omijać momentów. Żyć tak, by w każdej chwili być gotowym na zetknięcie się ze stratą i przetrwanie wkraczania w pustkę.
Obejrzyjcie ten sezon. I nie zaniedbajcie życia. Szczególnie w czasach bezustannego pośpiechu. Ricky to zrozumiał. Ten serial jest wiadomością od niego. W pełni gwarantującą zderzenie z (nie)codziennym bagażem doświadczeń.