5 najlepszych ról KRZYSZTOFA KOWALEWSKIEGO. Bareja, Bareja – i coś więcej?
Zupełnie mnie nie dziwi, że nie został aktorem pierwszoplanowym, gdyż nie mielibyśmy dzisiaj tylu pierwszorzędnych kreacji charakterystycznych. Onufry Zagłoba, Zygmunt Molibden z Rozmów kontrolowanych, Jan Cabiński z Komediantki, szef Kompanii z C.K. Dezerterów lub chociażby Roch Kowalski z Potopu. Wszystkie te postaci się pamięta, a nawet cytuje, mimo że bez nich historie filmowe potoczyłyby się dalej (może za wyjątkiem Molibdena). Mimo wszystko Krzysztof Kowalewski czasem pojawiał się na pierwszym planie. Może dzięki temu, że działo się to tak rzadko i dotyczyło również specyficznych bohaterów, każda z jego głównych ról jest do dzisiaj pamiętna i właściwie nie do powtórzenia. Podobno nie ma ludzi niezastąpionych, w tym aktorów, ale to narracja, jaka wykształca się w głowach całych rzesz widzów, często decyduje o tym, że nie warto ryzykować i kręcić remake’ów, gdyż natrafią na zupełnie przeciwne wrażenia zachowane w zbiorowej świadomości. Takie filmy więc jak Brunet wieczorową porą czy też Miś są bezpiecznie schowane w sejfach pełnych unikalnych wrażeń i wspomnień, leżących gdzieś na dnie naszej pamięci, dopóki nie umrzemy.
Michał Roman, Brunet wieczorową porą (1976), reż. Stanisław Bareja
No właśnie, Bareja, Bareja i coś więcej na pierwszej aktorskiej linii? Trudno będzie, zwłaszcza gdy chce się dokonać kompromisu między kultowością ról a ich rzemieślniczą jakością. Zwykle się o niego staram, gdyż niejednokrotnie zestawienie perfekcyjnych ról aktorów nie pokrywa się z szeroko rozumianą popularnością filmów w portfolio danego artysty. Z Kowalewskim tego problemu właściwie nie ma. Jego najlepsze role są również tymi najpopularniejszymi. Co z tego, że te najbardziej kultowe zagrał u Barei? Sam Bareja przecież należy do postaci legendarnych, kultowych i ikonicznych dla polskiego widza. Michał Roman zaś powinien uchodzić za tzw. inteligenta ujętego w filmie nieco swojsko, rubasznie i cynicznie. Na ile ta inteligencja przydała się mu w Barejowskim świecie, jest właśnie sednem komediowego sukcesu Bruneta wieczorową porą oraz poniekąd źródłem doskonałości roli Kowalewskiego jako Romana. Naturalność w świecie Barei to podstawa. Brak stylizacji i patosu również, a w tym nasz solenizant był zawsze dobry, zwłaszcza gdy mówił: Poproszę dwóch milicjantów. Albo nawet trzech.
Jan Hochwander, Miś (1980), reż. Stanisław Bareja
Dzisiejsza młodzież coraz mniej rozumie sens żartów w Misiu, a niekiedy wręcz nie zna filmu. Nie twierdzę, że jest tak w każdym przypadku ani że jest to zjawisko powszechne jak znajomość Facebooka. Zauważam jednak pewien trend spadkowy popularności Barei w przedziale wiekowym 15–25 lat. Na przykładzie tak sztandarowego dzieła reżysera, jakim jest Miś, jest to szczególnie widoczne. Rozumienie gry językowej filmu najlepiej osadziło się w pokoleniu dzisiejszych 40–60-latków i będzie się kruszyło, jak to bywa z umierającymi kolejnymi pokoleniami widzów. Co do roli Krzysztofa Kowalewskiego zaś, współdzieli ona hermetyczność produkcji, uzupełniając krętackie działania jego pseudoprzyjaciela Ryszarda Ochódzkiego o racjonalne uzasadnienia. Oczywiście tak się tylko Hochwanderowi wydawało, podczas gdy nie zdawał on sobie sprawy, w jak pełną oszustw grę dał się wciągnąć. Ta jego tendencja do bycia ofiarą wciąż śmieszy i po wnikliwszym przeanalizowaniu większej liczby jego ról stanowi bardzo ważny element aktorskiego warsztatu. Klasyka komedii opiera się przecież na podśmiechiwaniu się z czyjejś naiwności i nieszczęścia, a Krzysztof Kowalewski uczynił z niego element konstytutywny dla swojej popularności. Hochwander-Kowalewski więc został zapamiętany z procesu uczenia się historii ze swoich filmów, których liczby tak skrzętnie wymieniał w rozmowie z Ochódzkim, podprowadzania parówek w baraniej kiszce z planu filmowego oraz praktycznym i nieświadomym wykonywaniu czarnej, intryganckiej roboty, którą zaplanował prezes Tęczy. Finalnie naszego bohatera nie odwieziono do Tworek – jeden z bardziej charakterystycznych wyrazów twarzy Kowalewskiego.
Zygmunt Łubicz, Daleko od noszy (2003–2008), reż. Krzysztof Jaroszyński
Parodia doktora Lubicza z Klanu powinna zostać wykorzystana przez twórców telenoweli, żeby jakoś ożywić niemrawo snującego się po ekranie Tomasza Stockingera. Może wtedy przestałby być jednym z najnudniejszych elementów polskiej wersji Mody na sukces. Jak to w mojej ukochanej ojczyźnie jednak bywa, wszystko ma swoje miejsce, a zwłaszcza kicz, gwarantowana prawem niesprawiedliwość i od lat niezmienny, opłakany stan służby zdrowia, szczególnie teraz, w czasach pandemii. Kto by przypuszczał, że Daleko od noszy i prezentowane w serialu stosunki między pacjentami a lekarzami okażą się w takiej mierze aktualne. Podkreślam, że wina nie do końca leży po stronie lekarzy, podobnie jak w serialu. Na sytuację oddziału zarządzanego przez doktora Łubicza nałożyły się dwa elementy – rozwiązania systemowe i czynnik ludzki. Bowiem czasem nam chyba umyka, że personel medyczny składa się z ludzi, a nie odpornych na choroby, emocje i wszelkie inne zewnętrzne czynniki środowiskowe maszyn. W produkcji Jaroszyńskiego, żeby jednak widzów bardziej rozśmieszyć, postawiono na wyjątkową i zindywidualizowaną nieodporność dosłownie na wszystko, a zwłaszcza na własne ambicje. Bo to lekarze są główną siłą dowodzącą w szpitalach. Przewodził nimi właśnie Łubicz. Kowalewskiemu w tej roli przyszło zmierzyć się z zupełnie innym formatem roli niż do tej pory. Komediowość czy też cyniczna prześmiewczość pozostały, za to pojawiło się niebezpieczeństwo zagrania na tzw. autopilocie ze względu na liczbę odcinków. Paweł Wawrzecki w roli doktora Kidlera (parodia postaci doktora Kildare’a granej przez Richarda Chamberlaine’a w latach 60.) w końcu popadł w sztampę i przestał być śmieszny. Na szczęście serial nie trwał tyle, ile np. Świat według Kiepskich, a Kowalewski zachował zdolność bawienia publiczności swoją z jednej strony nieporadnością społeczną, którą tak znamy np. u Bruneta wieczorową porą, a z drugiej skłonnością do tworzenia paskudnych i nieuczciwych rozgrywek między członkami personelu.