No właśnie, Bareja, Bareja i coś więcej na pierwszej aktorskiej linii? Trudno będzie, zwłaszcza gdy chce się dokonać kompromisu między kultowością ról a ich rzemieślniczą jakością. Zwykle się o niego staram, gdyż niejednokrotnie zestawienie perfekcyjnych ról aktorów nie pokrywa się z szeroko rozumianą popularnością filmów w portfolio danego artysty. Z Kowalewskim tego problemu właściwie nie ma. Jego najlepsze role są również tymi najpopularniejszymi. Co z tego, że te najbardziej kultowe zagrał u Barei? Sam Bareja przecież należy do postaci legendarnych, kultowych i ikonicznych dla polskiego widza. Michał Roman zaś powinien uchodzić za tzw. inteligenta ujętego w filmie nieco swojsko, rubasznie i cynicznie. Na ile ta inteligencja przydała się mu w Barejowskim świecie, jest właśnie sednem komediowego sukcesu Bruneta wieczorową porą oraz poniekąd źródłem doskonałości roli Kowalewskiego jako Romana. Naturalność w świecie Barei to podstawa. Brak stylizacji i patosu również, a w tym nasz solenizant był zawsze dobry, zwłaszcza gdy mówił: Poproszę dwóch milicjantów. Albo nawet trzech.
Dzisiejsza młodzież coraz mniej rozumie sens żartów w Misiu, a niekiedy wręcz nie zna filmu. Nie twierdzę, że jest tak w każdym przypadku ani że jest to zjawisko powszechne jak znajomość Facebooka. Zauważam jednak pewien trend spadkowy popularności Barei w przedziale wiekowym 15–25 lat. Na przykładzie tak sztandarowego dzieła reżysera, jakim jest Miś, jest to szczególnie widoczne. Rozumienie gry językowej filmu najlepiej osadziło się w pokoleniu dzisiejszych 40–60-latków i będzie się kruszyło, jak to bywa z umierającymi kolejnymi pokoleniami widzów. Co do roli Krzysztofa Kowalewskiego zaś, współdzieli ona hermetyczność produkcji, uzupełniając krętackie działania jego pseudoprzyjaciela Ryszarda Ochódzkiego o racjonalne uzasadnienia. Oczywiście tak się tylko Hochwanderowi wydawało, podczas gdy nie zdawał on sobie sprawy, w jak pełną oszustw grę dał się wciągnąć. Ta jego tendencja do bycia ofiarą wciąż śmieszy i po wnikliwszym przeanalizowaniu większej liczby jego ról stanowi bardzo ważny element aktorskiego warsztatu. Klasyka komedii opiera się przecież na podśmiechiwaniu się z czyjejś naiwności i nieszczęścia, a Krzysztof Kowalewski uczynił z niego element konstytutywny dla swojej popularności. Hochwander-Kowalewski więc został zapamiętany z procesu uczenia się historii ze swoich filmów, których liczby tak skrzętnie wymieniał w rozmowie z Ochódzkim, podprowadzania parówek w baraniej kiszce z planu filmowego oraz praktycznym i nieświadomym wykonywaniu czarnej, intryganckiej roboty, którą zaplanował prezes Tęczy. Finalnie naszego bohatera nie odwieziono do Tworek – jeden z bardziej charakterystycznych wyrazów twarzy Kowalewskiego.
Parodia doktora Lubicza z Klanu powinna zostać wykorzystana przez twórców telenoweli, żeby jakoś ożywić niemrawo snującego się po ekranie Tomasza Stockingera. Może wtedy przestałby być jednym z najnudniejszych elementów polskiej wersji Mody na sukces. Jak to w mojej ukochanej ojczyźnie jednak bywa, wszystko ma swoje miejsce, a zwłaszcza kicz, gwarantowana prawem niesprawiedliwość i od lat niezmienny, opłakany stan służby zdrowia, szczególnie teraz, w czasach pandemii. Kto by przypuszczał, że Daleko od noszy i prezentowane w serialu stosunki między pacjentami a lekarzami okażą się w takiej mierze aktualne. Podkreślam, że wina nie do końca leży po stronie lekarzy, podobnie jak w serialu. Na sytuację oddziału zarządzanego przez doktora Łubicza nałożyły się dwa elementy – rozwiązania systemowe i czynnik ludzki. Bowiem czasem nam chyba umyka, że personel medyczny składa się z ludzi, a nie odpornych na choroby, emocje i wszelkie inne zewnętrzne czynniki środowiskowe maszyn. W produkcji Jaroszyńskiego, żeby jednak widzów bardziej rozśmieszyć, postawiono na wyjątkową i zindywidualizowaną nieodporność dosłownie na wszystko, a zwłaszcza na własne ambicje. Bo to lekarze są główną siłą dowodzącą w szpitalach. Przewodził nimi właśnie Łubicz. Kowalewskiemu w tej roli przyszło zmierzyć się z zupełnie innym formatem roli niż do tej pory. Komediowość czy też cyniczna prześmiewczość pozostały, za to pojawiło się niebezpieczeństwo zagrania na tzw. autopilocie ze względu na liczbę odcinków. Paweł Wawrzecki w roli doktora Kidlera (parodia postaci doktora Kildare’a granej przez Richarda Chamberlaine’a w latach 60.) w końcu popadł w sztampę i przestał być śmieszny. Na szczęście serial nie trwał tyle, ile np. Świat według Kiepskich, a Kowalewski zachował zdolność bawienia publiczności swoją z jednej strony nieporadnością społeczną, którą tak znamy np. u Bruneta wieczorową porą, a z drugiej skłonnością do tworzenia paskudnych i nieuczciwych rozgrywek między członkami personelu.