20 klasycznych komedii amerykańskich z lat 1980-1989
W krzywym zwierciadle: Wakacje (National Lampoon’s Vacation, 1983)
Film ten stanowi pierwsze ogniwo w cyklu o przygodach rodziny Griswoldów. Na serię składają się, oprócz opisywanego, jeszcze trzy tytuły. Zrealizowano również nieformalną kontynuację o przygodach jednego z pobocznych bohaterów – kuzyna Eddiego (Randy Quaid). Wróćmy jednak do opisywanej produkcji – główny bohater – Clark W. Griswold (jedna z najbardziej znanych i pamiętnych ról Chevy’ego Chase’a) postanawia zabrać rodzinę na wakacje do Wally Worldu, słynnego parku rozrywki. Aby zrealizować swój zamiar, Clark musi przejechać prawie całe Stany Zjednoczone. Z głową pełną pomysłów wsadza bliskich do samochodu i wyrusza na eskapadę. Gdyby tylko wiedział, na co się pisze…
Scenariusz napisał John Hughes na podstawie własnego opowiadania “Vacation ’58” – pierwotnie akcja rozgrywała się właśnie w 1958 roku, a celem wyprawy był Disneyland (kierownictwo parku nie zgodziło się na wykorzystanie w filmie tej nazwy). Szkic trafił w ręce Harolda Ramisa, który film wyreżyserował. Główną rolę obsadził starym znajomym z “Golfiarzy” – Chevym Chase’em. W pozostałych członków rodziny Griswoldów wcielili się: Beverly D’Angelo (Ellen) – aktorka znana z “Więźnia nienawiści”, Dana Barron (Audrey) i Anthony Michael Hall (Rusty). Warto również wspomnieć o kilku postaciach drugoplanowych – wśród nich wyróżniają się: wspomniany na początku Randy Quaid jako kuzyn Eddie oraz Brian Doyle-Murray (brat Billa), który gra zblazowanego kierownika kempingu. Widz dostrzeże znakomitego komika Johna Candy’ego, który kreuje postać strażnika w Wally World. W niewielkim epizodzie sprzedawcy samochodów pojawił się Eugene Levy (pamiętny ojciec Jima z serii “American Pie”). Ten ostatni dostanie znacznie większą rolę u boku Robina Williamsa w późniejszym “Klubie Raj”, wyreżyserowanym przez Ramisa.
Opisywany tytuł odniósł ogromny sukces, zarabiając 61 milionów dolarów przy budżecie szacowanym na 15 milionów. Z perspektywy czasu można powiedzieć, iż film w zasadzie się nie zestarzał. Owszem, w kilku momentach widz dostrzeże pewne anachronizmy (jak na przykład gra wideo, w którą grają Audrey i Rusty). Nie mają one jednak dużego wpływu na fabułę i nie przeszkadzają w wyłapywaniu żartów. Trzeba jednak uczciwie zaznaczyć, iż “National Lampoon’s Vacation” to spektakl jednego aktora – źródłem humoru stał się Chevy Chase i jego charakterystyczny sposób bycia. Jeśli ktoś go nie trawi, to film nie przypadnie mu do gustu, tym bardziej, iż Chase prezentuje tu cały standardowy wachlarz gestów i min, znanych publiczności z występów na arenie “Saturday Night Live” oraz wcześniejszych ról.
Można się pokusić o znalezienie w obrazie pewnych elementów kina drogi. Mamy wszak podróż przez praktycznie całe Stany Zjednoczone, w trakcie której bohaterowie napotykają różnorakie przeszkody i przeciwności losu. Mało tego – zdarzają się podczas tej wyprawy waśnie i kłótnie, ale ich efektem zawsze jest pojednanie i zacieśnienie rodzinnych więzów. W produkcji dostrzeżemy więc również satyrę na typową amerykańską rodzinę należącą do klasy średniej. Podobnie jednak jak większość filmów z tamtej dekady, tak i ten nie wywołuje właściwie spazmów śmiechu. “National Lampoon’s Vacation” oferuje jednak widzowi coś równie pożądanego – rewelacyjny klimat i bardzo przyjemne wrażenia po seansie. Produkcja ta po prostu wprawia w pozytywny nastrój i pozwala na jakiś czas zapomnieć o trudach i troskach dnia powszedniego.
Na koniec chciałbym wspomnieć o ciekawostce – sceny, gdy Griswoldowie wyjeżdżają z miasta i kamera pokazuje mknący autostradą samochód, wykorzystano w czołówce pierwszych serii słynnego serialu “Świat według Bundych”. Uważny widz spostrzeże również znaną z serialu fontannę.
Warto zobaczyć “National Lampoon’s Vacation”, ponieważ gwarantuje on ponad półtorej godziny solidnej rozrywki. Ponadto film to bardzo charakterystyczny dla tamtej epoki, przede wszystkim ze względu na klimat beztroski, a także pewnej nostalgii. Nie sposób zapomnieć o wspaniałej roli nieco zapomnianego ostatnimi czasy Chase’a, jednego z najlepszych amerykańskich komików.
Gliniarz z Beverly Hills (Beverly Hills Cop, 1984)
Prace nad scenariuszem rozpoczęły się już w 1977 roku. W pierwszej wersji tekstu autorstwa Danilo Bacha policjant ze wschodniego Los Angeles zostaje przeniesiony do Beverly Hills i przewraca dzielnicę do góry nogami, stosując nietypowe metody śledcze. Całość miała stanowić krzyżówkę “Brudnego Harry’ego“, “Chinatown” oraz “Szamponu”. Pierwotnie film nosił tytuł “Beverly Drive”, a główny bohater nazywał się Elly Axel i pochodził z Pittsburgha. Niestety brakowało elementów komediowych, więc postanowiono zatrudnić drugiego scenarzystę (Daniel Petrie Jr.), który miał za zadanie wypolerować skrypt. Główną rolą zainteresowany był Mickey Rourke, jednakże po pewnym czasie zrezygnował. Rozważano również kandydaturę Sylvestra Stallone. Postawił on producentom warunki nie do spełnienia – więcej scen akcji i mniej zabawnych sytuacji. W efekcie również Stallone zdecydował się nie brać udziału w produkcji (kilka pomysłów przeniósł natomiast do scenariusza “Cobry”). Plotki głoszą, iż zastanawiano się także nad Jamesem Caanem oraz Alem Pacino. Koniec końców, na odtwórcę roli głównego bohatera wybrano Eddiego Murphy’ego. I dziś nikt chyba nie wyobraża sobie, iż ktokolwiek inny mógłby zagrać Axela Foleya lepiej niż czarnoskóry aktor.
Historia policjanta z Detroit udającego się do Beverly Hills odniosła ogromny sukces kasowy i frekwencyjny. Widzowie pokochali cwanego i wygadanego gliniarza. Ogromna w tym zasługa Murphy’ego, który poprosił o kolejne już zmiany w scenariuszu, a także wielokrotnie improwizował na planie (na przykład w scenie, gdy Axel daje kluczyki parkingowemu przed ekskluzywnym klubem). Oczywiście reszta aktorów również zaprezentowała się wyśmienicie. Wspaniały duet policjantów z Beverly Hills – Billy’ego Rosewooda (Judge Reinhold) i Johna Taggarta (John Ashton) na stałe wpisał się do klasyki komedii sensacyjnej. Co ciekawe, ich rozmowy w aucie podczas oczekiwania na powrót Axela zostały na poczekaniu wymyślone przez aktorów. Reżyser wspomina po latach, iż jak tylko zobaczył w trakcie castingu Reinholda i Ashtona, od razu się zdecydował ich zatrudnić, ze względu na widoczną między kandydatami do ról “chemię”.
Bardzo dobrze zagrał również Steven Berkoff (główny adwersarz Foleya – Victor Maitland), jeden z etatowych czarnych charakterów w latach osiemdziesiątych (“Ośmiorniczka”, “Rambo II”). Nie wypada nie wspomnieć o kilku pomniejszych bohaterach – jako Jeffrey, policjant z Detroit, wystąpił stosunkowo popularny w USA Paul Reiser. Damon Wayans odnotował swój debiut na wielkim ekranie – można go ujrzeć, gdy Murphy chce kupić banany w hotelu. Jednakże najciekawszy wydaje się dowódca Foleya – inspektor Todd (Gilbert R. Hill). Hill to prawdziwy policjant z Detroit, który tak się spodobał twórcom, iż postanowili nieco go podszkolić aktorsko i dać rolę w filmie. Sam Hill zażartował kiedyś: “Jedyna różnica między Toddem i mną jest taka, że ja tak siarczyście nie klnę…”.
Oprócz wspaniałych kreacji aktorskich, jeszcze jeden element obrazu zasługuje na osobne omówienie. Chodzi naturalnie o rewelacyjną ścieżkę dźwiękową. Harold Faltermeyer stworzył bardzo wyrazisty i wpadający w ucho motyw przewodni, kojarzony nawet przez ludzi, którzy filmu nie widzieli. Faltermeyer napisał również kilka innych kawałków na potrzeby produkcji, utrzymanych w tej samej stylistyce, co słynny “Axel F”. Niestety, na soundtracku próżno szukać tych utworów – widz odnajdzie tam tylko główny temat. Podczas seansu można natomiast usłyszeć całą gamę świetnie budujących klimat piosenek, jak na przykład – “The Heat Is On” Glenna Freya, “Stir It Up” i “New Attitude” Patti LaBelle czy “Neutron Dance” The Pointer Sisters.
Choć od premiery “Beverly Hills Cop” minęło już ponad dwadzieścia lat, film się ani trochę nie zestarzał. Teksty Eddiego Murphy’ego nadal bawią, muzyka ciągle wpada w ucho, a tempa pozazdrościć może wiele współczesnych produkcji. Już choćby tylko z wymienionych wyżej powodów należy obraz zaliczyć do żelaznej klasyki. Na dokładkę warto zaznaczyć, iż “Beverly Hills Cop” przedefiniował, wraz z dwa lata wcześniejszymi “48 godzinami”, gatunek komedii sensacyjnej, a po części również “buddy movie”, który królował w kinie amerykańskim w drugiej połowie lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Axel Foley pozostaje do dziś najlepszą rolą Murphy’ego, kręcącego obecnie mało śmieszne obrazy i filmy familijne.
Pogromcy duchów (Ghostbusters, 1984)
Dan Aykroyd, zafascynowany zjawiskami paranormalnymi, napisał scenariusz o grupie podróżującej w czasie i walczącej z wszelkimi rodzajami zjaw oraz duchów. Posłał skrypt do Ivana Reitmana, któremu spodobała się historia. Reżyser zwrócił jednak uwagę, iż nie uda się zrealizować filmu w postaci proponowanej przez komika ze względów budżetowych (Reitman ocenił koszt na niebagatelną wtedy sumę 300 milionów dolarów!). Należało więc wprowadzić odpowiednie zmiany. Harold Ramis siadł do pracy i po kilku miesiącach skończył “naprawiać” scenariusz. W głównych rolach autorzy widzieli Johna Belushiego jako doktora Petera Venkmana, Johna Candy’ego jako Louisa Tully’ego (sąsiada Dany Barrett) oraz Eddiego Murphy’ego jako Winstona Zeddemore’a. Sami również postanowili wystąpić w filmie – Aykroyd wcielił się w doktora Raymonda Stantza, a Ramis w doktora Egona Sprenglera.
Jak łatwo się zorientować, taka obsada pozostała mrzonką – Belushi umarł w 1982 roku, a jego rolę przejął Bill Murray; Murphy nie mógł zagrać, ponieważ pracował na planie “Gliniarza z Beverly Hills” (w efekcie postać Zeddemore’a wykreował Ernie Hudson. Pierwotnie bohater ten miał większą rolę w filmie); podobnie Candy – inne zobowiązania uniemożliwiły mu udział w “Ghostbusters” (Tully’ego zagrał ostatecznie Rick Moranis). Zaangażowano także pogromczynię Obcego – Sigourney Weaver (obiekt westchnień Venkmana, Dana Barrett). Ponadto w produkcji uczestniczył Chevy Chase (zagrał w teledysku Raya Parkera Juniora promującym film). Można więc spokojnie pokusić się o stwierdzenie, iż w “Ghostbusters” w taki czy inny sposób maczała palce znakomita większość najlepszych amerykańskich komików tamtego okresu.
Bardzo ważną rolę odgrywały w filmie efekty specjalne. Ówcześnie prezentowały się one rewelacyjnie, dziś mogą budzić ironiczny uśmieszek, aczkolwiek mają swój urok. Jednak główną siłą “Ghostbusters” nie była strona techniczna (choć perfekcyjna), ale dialogi. Kwestie wygłaszane przez wiecznie zblazowanego i krytycznego Petera Venkmana, pseudo-naukowe teorie Raymonda Stantza, chłodne, analityczne, a zarazem absurdalne kalkulacje Egona Sprenglera czy dziwaczne monologi Luisa Tully’ego nie zestarzały się ani trochę i bawią nawet dziś, gwarantując rozrywkę najwyższej klasy. Szczególnie wyróżnia się Bill Murray z klasą potrafiący wybić z rytmu każdego rozmówcę (nawet spirytualnego!) powodując salwy śmiechu u widza. Trzeba również koniecznie napisać o wspomnianym wcześniej motywie przewodnim Raya Parkera Jr. Któż bowiem nie zna słynnego utworu? W teledysku (wyreżyserowanym przez Reitmana) wystąpiły gościnnie takie gwiazdy, jak (oprócz wymienionego Chase’a): John Candy, Danny DeVito, Peter Falk oraz czterej pogromcy. Piosenka utrzymywała się na pierwszym miejscu listy przebojów przez trzy tygodnie.
Film zarobił prawie 230 milionów dolarów przy budżecie wynoszącym 30 milionów i dzierżył palmę najbardziej kasowej komedii do roku 1990 (odebrał mu ją dopiero “Kevin sam w domu”). Sukces sprawił, iż powstały dwa seriale animowane przedstawiające przygody pogromców: “The Real Ghostbusters” (zrealizowano siedem sezonów) oraz liczący 40 epizodów “Extreme Ghostbusters”. Niestety, aktorzy nie zgodzili się podłożyć głosów w żadnej z serii. Jednym z duchów, którego łapią pogromcy jest zielona, zżerająca wszystko zjawa. Dan Aykroyd żartował, iż to wcielenie Johna Belushiego. Widzowie tak polubili zielonego niechluja, iż stał się on regularnym członkiem grupy w “The Real Ghostbusters”. Powrócił również w sequelu filmu z 1989 roku.
Ta specyficzna mieszanka komedii, horroru i science-fiction należy już do klasyki, a w pewnych kręgach dzierży status obrazu kultowego. Nie sposób nie zgodzić się z tym twierdzeniem. “Ghostbusters” mają w sobie magię, która odżywa podczas każdego seansu – cały czas towarzyszy widzowi nastrój doskonałej zabawy. Pomimo ponad dwudziestu lat na karku obraz trzyma się świetnie i bawi kolejne pokolenia widzów. Zresztą wiecie, bo zapewne widzieliście “Ghostbusters”. Nie zaszkodzi jednak zaserwować go sobie po raz kolejny. Dobre filmy można oglądać w nieskończoność.
Akademia Policyjna (Police Academy, 1984)
Ta niezbyt wysublimowana komedia stała się początkiem prawdziwego fenomenu. Właściwie można powiedzieć, iż stworzyła cały podgatunek filmowy. Ale po kolei.
Nowo wybrana pani burmistrz zmienia zasady naboru do Akademii Policyjnej. Teraz każdy ma możliwość zostania stróżem porządku. Mnóstwo osób korzysta zatem z nadarzającej się okazji. Znajdziemy wśród nich: kwiaciarza (Bubba Smith), któremu zbrzydło robienie bukietów; wielbiciela wszelkiej maści broni (David Graf); córkę milionera (Kim Cattrall), pragnącą poznać “zwykłych ludzi”; kobieciarza (Andrew Rubin); Murzyna potrafiącego naśladować każdy odgłos (Michael Winslow); mężczyznę siłą zmuszonego do wstąpienia do Akademii (Steve Guttenberg) i wielu innych. Władze instytucji nie są zachwycone pomysłem przewodniczącej ratusza. Nie mogą wprawdzie wyrzucić ochotników, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by nieco “zachęcić” kandydatów do odejścia. Pieczę nad tym zadaniem przejmuje porucznik Thaddeus Harris (G. W. Bailey). Scenariusz napisali Neil Israel (“Wieczór kawalerski”, “I kto to mówi”), Hugh Wilson (“Zmowa pierwszych żon”) oraz Pat Proft (stały współpracownik tria ZAZ). Stworzyli oni zwariowaną gromadę bohaterów i postawili ich przed koniecznością przejścia wyczerpującego treningu policyjnego. Pozwoliło to na doprawienie historii ogromną liczbą zabawnych dialogów oraz sytuacji.
Dodajmy do tego całkiem niezłe aktorstwo (naturalnie biorąc poprawkę na gatunek oraz konwencję), świetny, wpadający w ucho motyw przewodni skomponowany przez Roberta Folka i otrzymamy produkt będący w stanie zapewnić półtorej godziny solidnej rozrywki. Od razu należy jednak zaznaczyć, iż humor prezentowany w filmie nie jest wysokich lotów. Mimo tego twórcy nie przekroczyli granicy dobrego smaku, a kilka motywów na stałe weszło do historii komedii (jak na przykład słynny gag z barem “Błękitna Ostryga”).
Widzowie dopisali i w kieszeniach producentów znalazło się ponad osiemdziesiąt milionów dolarów. Szybko zapadła więc decyzja o nakręceniu kontynuacji. Ponieważ i ona spodobała się publiczności, stworzono kolejne. W sumie powstało siedem filmów (z których pierwsze cztery trzymają niezły poziom, natomiast siódma to kompletnie nieporozumienie), serial animowany (liczy 64 epizody, aktorzy nie podkładali głosów) oraz komediowy serial aktorski (doczekał się jednego sezonu). W tej ostatniej produkcji gościnnie pojawiali się bohaterowie oryginalnej serii, natomiast postać Larvella Jonesa (Michael Winslow) widz dostrzeże w każdej produkcji spod znaku “Police Academy”. Wielu odtwórców głównych ról kojarzonych jest wyłącznie z opisywanym cyklem. Najlepszym przykładem został Steve Guttenberg, który chyba do końca życia nie pozbędzie się etykietki Mahoneya (mimo iż zagrał w kilku innych znanych produkcjach, jak na przykład “Kokon” czy “Krótkie spięcie”).
Wspominałem wcześniej, iż “Police Academy” zapoczątkowała podgatunek. Uraczono zatem widzów wszelkiego rodzaju “Akademiami” – “Akademią wojskową”, “Akademią plażową”. Poziom większości z tych filmów pozostawia wiele do życzenia – ich twórcy chcieli bowiem, żerując na sukcesie oryginalnej “Police Academy”, napełnić sobie kieszenie sprzedając wątpliwej jakości produkty.
Seria ta cieszyła się ogromną popularnością również w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych i została przebojem wypożyczalni kaset wideo. Z całą pewnością można stwierdzić, iż wychowało się na cyklu co najmniej jedno pokolenie. Dziś żarty nikogo już nie zaszokują, ale wciąż bawią i zapewniają całkiem niezłą rozrywkę. Polecam przypomnieć sobie dawne czasy lub (jeśli ktoś nie widział jeszcze żadnego z filmów wchodzących w skład cyklu) zapoznać się z serią o przygodach absolwentów tej szacownej instytucji – Akademii Policyjnej.
Zemsta frajerów (Revenge of the Nerds, 1984)
Wbrew pozorom tzw. komedia młodzieżowa nie powstała wraz z premierą “American Pie” – już w latach osiemdziesiątych nakręcono kilka filmów należących do tego podgatunku, by wymienić tu tylko: “Świntucha”, “Beztroskie lata w Ridgemont High” czy “Zemstę frajerów”. I właśnie ten ostatni tytuł chciałem nieco przybliżyć.
Louis Skolnick (Robert Carradine) i Gilbert Lowell (Anthony Edwards) rozpoczynają studia na Adams University. Przyjeżdżają na uczelnię pełni nadziei i oczekiwań. Okazuje się jednak, iż nie mają wielkiego powodzenia u dziewczyn, a na dodatek zostają wyrzuceni z akademika przez członków bractwa Alpha-Beta – sportowców i “mięśniaków”, którzy gardzą takimi “jajogłowymi” studentami jak Louis i Gilbert nazywając ich “frajerami” (niezbyt szczęśliwe tłumaczenie angielskiego słowa nerd oznaczającego osobę pasjonującą się naukami ścisłymi, informatyką, grami komputerowymi, itp. jednak o wydźwięku zdecydowanie pejoratywnym). Dwaj “frajerzy” nie zamierzają bezczynnie czekać na poprawę losu – jednoczą siły z innymi pierwszoroczniakami i zamierzają dokonać zemsty na pewnych siebie “mięśniakach”…
Pomysł na podobną historię przyszedł do głowy stosunkowo mało znanemu Timowi Metcalfe’owi, natomiast scenariusz napisali Jeff Buhai, Miguel Tejada-Flores oraz Steve Zacharias. Na fotelu reżysera zasiadł Jeff Kanew (“V.I. Warshawski”), a muzykę skomponował Thomas Newman, autor partytur do między innymi “Skazanych na Shawshank” czy “Drogi do zatracenia”. Kanewowi udało się całkiem nieźle uchwycić zachowania i tryb życia studentów. Nie bez znaczenia pozostaje tu również podejście odtwórców głównych ról. Plotka głosi, iż aby przypomnieć sobie dawne czasy, Carradine i Edwards spędzili tydzień na uniwersytecie (później zgodnie stwierdzili “Nigdy więcej”).
Postanowili również sprawdzić swój “nerdowy” make-up i próbowali dostać się do prawdziwego bractwa. Przewodniczący rzucił okiem na aktorów i zdecydowanie odmówił członkostwa. Jeśli już o odtwórcach mowa, to należy wspomnieć o kilku znanych twarzach w rolach drugoplanowych. W obsadzie znajdziemy Johna Goodmana, Jamesa Cromwella, Teda McGinleya (znany z serialu “Świat według Bundych”), Briana Tochi (trzecia i czwarta”Akademia policyjna”) i Donalda Gibba (“Krwawy sport”).
Film odniósł duży sukces i w efekcie powstały aż trzy kontynuacje – przy czym dwa ostatnie ogniwa serii nakręcono na potrzeby telewizji. Jedyni bohaterowie pojawiający się we wszystkich częściach to Lewis, Mr. Skolnick (James Cromwell), Lamar (Larry B. Scott) i Booger (Curtis Armstrong). Ponadto w 1991 roku zrealizowano pilot serialu, w większości powtarzający fabułę pierwszej części cyklu. Żaden z aktorów oryginalnej serii nie wystąpił w tej produkcji, mimo iż przedstawiała ona losy tych samych bohaterów. W 2006 zapadła decyzja o stworzeniu remake’u. Rozpoczęto nawet zdjęcia, jednak po pewnym czasie zrezygnowano z tego pomysłu.
Po latach film prezentuje się całkiem nieźle. Porusza bowiem tematy, które nigdy nie ulegną dezaktualizacji – w każdym roczniku znajdziemy zarówno “nerdów”, jak również naśmiewających się z nich “sportowców”. “Revenge of the Nerds” nie należy przypinać etykietki obrazu kultowego, jednak ma on rzeszę fanów. Wypada dodać, iż całkiem zasłużenie.