20 klasycznych komedii amerykańskich z lat 1980-1989
Komedia to jeden z najtrudniejszych gatunków filmowych. Zasiadając przed ekranem, widz oczekuje mnóstwa śmiesznych sytuacji, dialogów oraz postaci. Bardzo ciężko wypełnić nimi półtorej godziny oraz spiąć wszystko w zgrabną całość fabułą (która często odgrywa rolę drugorzędną). Niewielu twórcom udaje się stworzyć warte zapamiętania widowisko gwarantujące solidny masaż przepony. Zazwyczaj zatem film zawiera tylko kilka zabawnych scen, a przez resztę czasu z ekranu wieje nudą.
Na szczęście zdarzają się obrazy, które posiadają wszystkie niezbędne składniki służące rozśmieszeniu wymieszane we właściwych proporcjach. Poniżej czytelnik znajdzie wybór dwudziestu komedii z lat osiemdziesiątych – dekady, która wprowadziła wielu utalentowanych komików z telewizji (lub estrady) prosto do Hollywood. Nie należy traktować spisu jako jedynego słusznego – zapewne każdy mógłby dorzucić jakieś własne, ulubione tytuły – stanowi on bowiem zaledwie wskazówkę. Jeśli pragniesz miło spędzić czas – sięgnij po któryś z poniższych filmów, nawet jeśli już go widziałeś. A nuż odkryjesz coś nowego. Bez zbędnych wstępów przejdźmy zatem do poszczególnych tytułów uszeregowanych chronologicznie.
Czy leci z nami pilot? (Airplane!, 1980)
Pierwsza (choć niektórzy spierają się czy nie należałoby za pierwszą uznać “Kentucky Fried Movie”) z cyklu niezwykle udanych parodii trójki utalentowanych twórców – Davida Zuckera, Jima Abrahamsa oraz Jerry’ego Zuckera (w skrócie ZAZ). Postawili sobie oni za cel stworzyć film napakowany po brzegi odniesieniami do innych znanych ówcześnie produkcji. Do tego dodali mnóstwo błyskotliwych dialogów i zatrudnili aktorów, którzy wcielili się w swoje role idealnie, biorąc poprawkę, iż wszystko w “Airplane!” to jedna wielka zgrywa. Wśród nich na szczególną uwagę zasługuje dwóch panów.
Pierwszy z nich to Leslie Nielsen debiutujący komediowo w roli doktora Rumacka. Co ciekawe, w nieudanym “Strasznym filmie 3” (nota bene w reżyserii Davida Zuckera) Nielsen powtarza swoją kwestię właśnie z “Airplane”: “I just want to tell you both good luck. We’re all counting on you.” – “Chciałem wam tylko życzyć powodzenia. Liczymy na was.”. Drugi ze wspomnianych aktorów to nieodżałowany Lloyd Bridges w roli Steve’a McCroskeya, szefa lotniska, który potwierdził swój talent komediowy w “Spokojnie, to tylko awaria”, obu częściach “Hot Shots!” oraz w całkiem niezłej “Mafii!” (ostatnia rola – film został dedykowany pamięci seniora rodu Bridgesów).
Śmiało można stwierdzić, iż produkcja ta ani trochę się nie zestarzała. Błyskotliwe dialogi bawią słyszane nawet po raz setny, nawiązania do ówczesnych blockbusterów można znajdować w nieskończoność, ciągle odkrywając coś nowego. Przede wszystkim jednak liczy się klimat – absurdalnej, doskonałej zabawy w dobrym stylu (czego niestety nie da się powiedzieć o współczesnych, obrzydliwych i po prostu nieśmiesznych parodiach).
Twórcy zastosowali dość ryzykowny manewr pisząc scenariusz – praktycznie zrezygnowali z fabuły, dając nam w zamian jej substytut wypełniony po brzegi żartami. Na szczęście znakomita większość z nich jest zabawna i widz zupełnie nie zwraca uwagi na brak logiki w zdarzeniach. Więcej nawet – ośmielę się stwierdzić, iż jakakolwiek historia bardziej angażująca szare komórki tylko by przeszkadzała. A tak możemy skupić się na wyłapywaniu odniesień i oddać nie skrępowanej niczym rozrywce.
Przy opisie tego filmu należy wspomnieć o pewnej ciekawostce. ZAZ postawili sobie jeszcze jeden cel produkując “Airplane!”- postanowili, że zmuszą ludzi do pozostania w kinie do samego końca napisów. Umieścili zatem kilka żartów w spisie płac. Tradycję tę kontynuowali z powodzeniem w swoich kolejnych dziełach zaliczających się, podobnie jak “Airplane!”, do klasyki komedii. Naprawdę żal twórców, którzy kiedyś autentycznie potrafili rozśmieszyć, a obecnie ich filmy stanowią źródło niesmaku oraz wzór dla idiotycznych gniotów w rodzaju “Komedii romantycznej”.
Blues Brothers (1980)
W 1978 roku Dan Aykroyd oraz John Belushi stworzyli rhythm & bluesową kapelę Blues Brothers. Zadebiutowali w słynnym programie “Saturday Night Live” i od razu podbili serca publiczności. Ich płyta zdobyła status platynowej i sprzedała się w tysiącach egzemplarzy. Szybko zapadła decyzja o nakręceniu filmu z braćmi Blues w roli głównej. Dan Aykroyd napisał swój pierwszy scenariusz, ale ponieważ nie miał w tej materii żadnego doświadczenia, przesadził z ilością materiału (pierwotna wersja – zwana “tome” – zawierała 324 strony, co odpowiada trzem scenariuszom o standardowej długości). Dopiero reżyser, John Landis, doprowadził tekst do nadającej się do realizacji postaci.
Od samego początku jasne było, iż film ma stanowić połączenie komedii z musicalem. Wkomponowano zatem w fabułę najbardziej znane przeboje Blues Brothers oraz zaproszono takie gwiazdy muzyki, jak James Brown, Aretha Franklin, John Lee Hooker, Cab Calloway (znany jazzman) czy Ray Charles. W efekcie zaprezentowano nam jeden z najlepszych i najsłynniejszych soundtracków w dziejach kina, który stał się równie wielkim przebojem jak sama produkcja.
Doskonała muzyka to naturalnie nie jedyna zaleta obrazu. Dan Aykroyd oraz John Belushi stworzyli rewelacyjny duet – oni naprawdę rozumieją się bez słów i prawie nigdy nie zdejmują swoich ciemnych okularów. Prawie, ponieważ Jake (Belushi) robi to w trakcie rozmowy z tajemniczą kobietą (Carrie Fisher), podążającą śladem braci przez cały czas trwania seansu, a Elwood (Aykroyd) w dodanej w wersji DVD scenie zwalniania się z pracy. Kolejnym mocnym punktem “The Blues Brothers” jest zawrotne tempo historii. Widz podziwia także sprawność Landisa w kreowaniu widowiskowych pościgów. W tym miejscu warto zwrócić szczególną uwagę na dwie sekwencje – demolkę centrum handlowego oraz końcowy pościg za braćmi. Realizacja tych dwóch karamboli pochłonęła lwią część budżetu, a film przez pewien czas dzierżył palmę pierwszeństwa pod względem liczby zniszczonych samochodów. Trzeba uczciwie przyznać, iż tak spektakularnej gonitwy próżno szukać w innych obrazach. Całość zrealizowano z przymrużeniem oka, ale generalnie mieści się w granicach tolerancji widza.
Jednym ze znaków firmowych Johna Landisa stało się umieszczanie kolegów po fachu i innych znanych osobistości świata rozrywki w małych rolach. Również i tym razem, oprócz wymienionych wcześniej muzyków, na ekranie można dojrzeć Stevena Spielberga (urzędnik, który pod koniec filmu wystawia braciom czek), śpiewaka i gitarzystę Joego Walsha (więzień, który jako pierwszy wskakuje na stół i tańczy), Twiggy (słynną ówcześnie brytyjską modelkę) czy samego Landisa (jeden z policjantów ścigających braci po centrum handlowym). Tradycję tę reżyser z powodzeniem przeniesie do “Szpiegów takich jak my”.
Wszystko to dało nam w efekcie jedno z najlepszych połączeń komedii z musicalem i potwierdziło talent Johna Belushiego zarówno w sferze komediowej, jak i muzycznej. Niestety w dwa lata po nakręceniu “The Blues Brothers” Belushi śmiertelnie przedawkował narkotyki. Drugi z “braci” nie zrezygnował z występów w zespole i znalazł zastępstwa w osobach Johna Goodmana (który wystąpił obok Aykroyda w sequelu) oraz Jima Belushiego (brata Johna). Po osiemnastu latach Landis i Aykroyd zdecydowali się na zrealizowanie drugiej części przygód braci – “Blues Brothers 2000”, który niestety nie powtórzył sukcesu oryginału. Zespół po dziś dzień występuje i okazyjnie organizowane są trasy koncertowe. Oddaliliśmy się jednak od filmu, choć nie ma nic więcej do dodania – “The Blues Brothers” to absolutna klasyka, a przy tym doskonała rozrywka i wstyd jej nie znać.
Golfiarze (Caddyshack, 1980)
U progu lat osiemdziesiątych Douglas Kenney (współautor scenariusza do przeboju Johna Landisa “Menażeria” z 1978 roku), Harold Ramis, a także Brian Doyle-Murray (starszy brat Billa) wpadli na pomysł nakręcenia filmu o klubie golfowym. Wymyślili galerię charakterów oraz zestaw skeczy, które powiązali w coś na kształt fabuły. W efekcie powstała jedna z najbardziej charakterystycznych, a jednocześnie najlepszych komedii lat osiemdziesiątych – “Caddyshack”.
Główny wątek (gdyby próbować go wskazać) skupia się na postaci Ala Czervika (Rodney Dangerfield), przedsiębiorcy budowlanego, który chce wstąpić do szacownego Bushwood Country Club. Problem w tym, iż maniery Czervika nie przystają do tego siedliska snobów. Film przedstawia również starania zdobycia pieniędzy na studia, pracującego jako nosiciel kijów golfowych, Danny’ego Noonana (Michael O’Keefe).
Należy zwrócić uwagę na trójkę aktorów występujących w “Caddyshack”. Rodney Dangerfield kreuje postać przedsiębiorcy budowlanego z typowym dla siebie krzykliwym stylem bycia. Jego niewyparzony język i cięte riposty są solą w oku sędziego Elihu Smailsa (Ted Knight), który ze wszystkich sił próbuje usunąć Czervika z klubu. Druga warta uwagi rola to Ty Webb (Chevy Chase) – absolutnie zblazowany bogacz. Nie obchodzi go nic poza golfem. Jeśli ktoś lubi Chase’a i jego grę aktorską, opierającą się na absurdalnym dowcipie (jak na przykład słynny firmowy gest z zegarkiem), to będzie się zarykiwał ze śmiechu, gdy tylko postać Webba ukaże się na ekranie. I wreszcie trzeci złodziej widowiska – Bill Murray jako Carl Spackler, nierozgarnięty “pomocnik ogrodnika na polu golfowym”.
Do klasyki komedii przeszły dwa monologi Murraya – historia Kopciuszka grającego w golfa oraz opowieść o Dalajlamie. Carl to idiota, który stara się wykonać każde zlecone mu zadanie na swój własny, oryginalny sposób. Największym wyzwaniem będzie pozbycie się świstaka rujnującego pole golfowe.
Reżyser (Harold Ramis) wraz ze wspomnianymi aktorami wytworzyli na planie atmosferę improwizacji, co stanowiło pewien problem dla niektórych członków ekipy. Uskarżał się na to między innymi Ted Knight. W pewnym momencie podczas realizowania zdjęć, Ramis zorientował się, iż nie ma wspólnej sceny Murraya i Chase’a. W efekcie nakręcono rozmowę obu komików w domu Carla, przy czym ani jedna linijka dialogowa nie została napisana na potrzeby tego fragmentu – zarówno Murray, jak i Chase improwizowali. Widz natomiast może delektować się tym nieformalnym starciem dwóch różnych typów humoru.
Wszystko to sprawia, iż otrzymaliśmy obraz bez jakiejś wyraźnej linii fabularnej – raczej zestaw skeczy, które w mniejszym lub większym stopniu powiązano z grą w golfa. Jednak całość jest ogromnie zabawna i zapewni świetną rozrywkę. Naturalnie nie należy spodziewać się bardzo wysublimowanych czy inteligentnych żartów, ale przecież nieco prymitywnego humoru (w odpowiedniej dawce, a taką w “Caddyshack” znajdziemy) również się czasem przydaje.
W 1988 roku zrealizowano sequel, który niestety odstaje od pierwowzoru. Swoją rolę powtórzył Chevy Chase i jest to jeden z plusów produkcji. Zabrakło niestety Rodneya Dangerfielda (podobną rolę w “Golfiarzach II” odgrywa Jackie Mason) oraz Billa Murraya. Mamy wprawdzie bliźniaczego bohatera, kreowanego przez Dana Aykroyda, ale Carl z oryginału śmieszył o wiele bardziej. Warto natomiast odnotować dwie inne postaci – prawnika Petera Blunta (świetny Randy Quaid) oraz nosiciela kijów golfowych Harry’ego (Jonathana Silvermana, znanego z bardzo dobrego “Weekendu u Berniego”). Można pokusić się o seans drugiej części, aczkolwiek oryginalni “Golfiarze” wypadają o wiele lepiej.
Szarża (Stripes, 1981)
Ivan Reitman zrealizował wcześniej film krótkometrażowy i trzy kinowe, z których tylko “Pulpety” odniosły sukces. Reitman postanowił następnie nakręcić obraz wykpiwający absurdy wojska i żołnierskiego trybu życia. Zatrudnił Cheecha Marina i Tommy’ego Chonga i rozpoczął przygotowania do zdjęć. Po pewnym jednak czasie obaj aktorzy zrezygnowali i reżyser musiał poszukać kogoś na ich miejsce. Wybór padł na znajomych z planu “Pulpetów” – Billa Murraya (grającego tam główną rolę) oraz Harolda Ramisa (współtwórcę scenariusza między innymi do “Pulpetów”).
“Stripes” przedstawiają losy Johna Wingera, który tego samego dnia traci pracę, samochód i dziewczynę. Postanawia odmienić los i namawia przyjaciela Russella Ziskeya (świetny Harold Ramis) do zaciągnięcia się do armii. Plakaty propagandowe sugerują świetlaną przyszłość oraz mnóstwo różnorakich korzyści, które staną się udziałem Johna i Russella po odbyciu służby. Na miejscu wychodzi jednak na jaw, iż hasła obiecujące raj na ziemi nie bardzo przystają do atmosfery panującej w obozie treningowym. Pieczę nad grupą Johna i Russella przejmuje despotyczny sierżant Hulka (Warren Oates). Postawił on sobie za cel zrobić z, w jego mniemaniu, bandy nieudaczników, prawdziwych ludzi ze stali. Winger i Ziskey naturalnie nie dadzą się tak łatwo przekonać sierżantowi…
“Stripes” inauguruje nam dwa ciekawe pomysły, które wypłyną jeszcze w kilku innych komediach z tamtego okresu. Pierwszy to dowcipne sportretowanie wojska. Naturalnie wiele już mieliśmy filmów wyszydzających koszarowe życie, ale akurat w latach osiemdziesiątych miały jakiś taki charakterystyczny klimat. Wystarczy tylko wspomnieć takie produkcje jak “Akademia wojskowa” czy do pewnego stopnia “Wzgórze złamanych serc”. Druga interesująca idea to kompletne wykpienie żołnierzy Armii Czerwonej (osobiście nie mam nic przeciwko temu). Podobny zabieg zastosowano chociażby w “Szpiegach takich jak my” Johna Landisa. Ogromny wpływ na to miał czas, w jakim produkcje te realizowano. Zimna Wojna pomału zbliżała się do końca, a ZSRR dawno już stracił zęby i zdążał ku czeluściom śmietnika historii, gdzie jego miejsce. Żołnierze zza żelaznej kurtyny stanowili źródło wszelkiego zła (podobnie jak dzisiaj terroryści).
Film stał się skokiem do sławy dla kilku znanych dziś aktorek i aktorów – Sean Young (“Łowca androidów“, “Ace Ventura: Psi detektyw”), Johna Candy’ego, Judge’a Reinholda (pamiętny Billy Rosewood z trylogii “Gliniarz z Beverly Hills”), Johna Diehla (serial “Policjanci z Miami”, “Park jurajski III”). W tle mignęli gdzieś również Bill Paxton i Dennis Quaid.
“Stripes” odniosło ogromny sukces, zarabiając ponad osiemdziesiąt milionów dolarów i ugruntowały karierę Billa Murraya. Piosenka, którą śpiewa Winger, podchwycona przez cały oddział – “Do Wah Diddy Diddy” – stała się po premierze popularna wśród kadetów. Należy też wspomnieć o świetnym, wpadającym w ucho temacie przewodnim Elmera Bernsteina. Utwór ten przywodzi na myśl patetyczne marsze wojskowe, a jednak widz (albo słuchacz) cały czas zdaje sobie sprawę z pobrzmiewających w tle nut sugerujących, iż mamy do czynienia z jedną wielką zgrywą.
Reasumując, warto zapoznać się z tą, kolejną już w naszym zestawieniu, komedią z lat osiemdziesiątych. Dobre poczucie po seansie jest niemal gwarantowane, a poza tym warto ujrzeć wprawkę twórców przed jednym z największych sukcesów tamtej dekady – “Pogromcami duchów”.
Nieoczekiwana zmiana miejsc (Trading Places, 1983)
Na początku lat osiemdziesiątych John Landis odniósł ogromny sukces dzięki “The Blues Brothers”. Kolejnym projektem reżysera stał się “Amerykański wilkołak w Londynie”, krzyżówka komedii z horrorem. Następnym obrazem twórca powrócił do gatunku komedii. Historia, stanowiąca swoistą wariację na temat powieści Marka Twaina “Książę i żebrak”, przedstawia zamianę miejscami dwóch bohaterów – zamożnego maklera giełdowego (Dan Aykroyd) i sprytnego kanciarza z ulicy (Eddie Murphy) – sprowokowaną przez dwóch starszych właścicieli wielkiej korporacji (Ralph Bellamy oraz Don Ameche), którzy zakładają się (o dolara!), iż to nie miejsce urodzenia, a talent decyduje o umiejętnościach do zrobienia pieniędzy.
Pierwotnie do głównych ról zatrudniono Richarda Pryora i Gene’a Wildera, a film miał nosić tytuł “Black and White”. Pryor jednak zrezygnował i jego rolę zaproponowano, będącemu wtedy tuż po sukcesie “48 godzin”, dwudziestodwuletniemu Eddiemu Murphy’emu. Ten nie chciał, aby wszyscy widzieli w nim drugiego Pryora i odmówił współpracy z Wilderem. Do filmu zaproszono więc Dana Aykroyda. Obaj aktorzy dali się poznać jako bardzo dobrzy komicy w słynnym programie rozrywkowym “Saturday Night Live” (nadawanym do dzisiaj). Do obsady dołączyli ponadto kojarzona przede wszystkim z horrorami Johna Carpentera (“Halloween” i “Mgła”) Jamie Lee Curtis, oraz Denholm Elliot, angielski wykonawca, najbardziej znany z roli dr. Marcusa Brody’ego w “Poszukiwaczach zaginionej arki”.
Film odniósł ogromny sukces. Złożyło się nań kilka czynników – doskonale odtwarzający swoje role aktorzy, ciekawy i zaskakujący scenariusz, sprawna reżyserska ręka oraz bardzo dobra muzyka Elmera Bernsteina. Warto szczególnie zwrócić uwagę na Murphy’ego. Jego kariera zaczynała wtedy nabierać rozpędu. Rok po premierze opisywanego tytułu zrealizuje swój największy hit – “Gliniarza z Beverly Hills”, stanowiącego kwintesencję retorycznych popisów komika (nie brak ich również w “Trading Places”). Aykroyd i Murphy świetnie się rozumieli i stworzyli bardzo ciekawy duet – wszak obaj prezentują różne typy humoru. Nie można również pominąć faktu, iż udało się w filmie przemycić kilka prawd o życiu, naturalnie pod płaszczykiem czystej rozrywki, wszak “Trading Places” to produkcja mająca za zadanie rozerwać widza, a nie stawiać filozoficzne pytania.
Współpraca Johna Landisa z Aykroydem i Murphym nie skończyła się wraz z ostatnim klapsem na planie “Trading Places”. Z tym pierwszym reżyser nakręcił jeszcze trzy filmy – “Szpiedzy tacy jak my”, “Plan Zuzanny” oraz “Blues Brothers 2000”. Natomiast czarnoskórego komika Landis zatrudnił przy “Witamy w Ameryce” oraz “Gliniarzu z Beverly Hills III” . Warto tu dodać pewną ciekawostkę – w tym pierwszym obrazie książę Akeem (w tej roli Murphy) wręcza dwóm spotkanym bezdomnym pieniądze. Nieszczęśnicy to dwaj staruszkowie z “Trading Places” – takie swoiste “mrugnięcie okiem” do uważnego widza.
Warto zatem sięgnąć do klasycznej już komedii Landisa, która stanowiła ważny krok w karierze zarówno Eddiego Murphy’ego, jak i Dana Aykroyda. Ci dwaj aktorzy (a także reszta obsady i ekipy realizacyjnej) stworzyła bardzo zabawne, a jednocześnie zawierające pewne prawdy widowisko gwarantujące dobry humor po seansie (w jednej z włoskich stacji telewizyjnych “Trading Places” to film puszczany zawsze w okolicach Bożego Narodzenia). A czyż przede wszystkim nie tego wymagamy od komedii?