20 klasycznych komedii amerykańskich z lat 1980-1989
Fletch (1985)
W 1974 roku amerykański pisarz Gregory McDonald stworzył powieść, której bohaterem uczynił sympatycznego reportera Irwina Maurice’a Fletchera. Fletcher bez ustanku pracuje nad biografią fikcyjnego artysty, Edgara Arthura Tharpa, w międzyczasie wplątując się w różne afery kryminalne, przez co często policja podejrzewa go o jakieś ciemne sprawki. Zawsze jednak udaje mu się wyjść z tarapatów bez szwanku (niemałą rolę odgrywa tu spryt Fletchera).
Powieść okazała się ogromnym sukcesem, więc Mcdonald napisał kilka kontynuacji. Dziś cykl liczy jedenaście tomów. Jak to zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, ludzie z Hollywood postanowili dorzucić swoje trzy grosze i zakupili prawa do ekranizacji przygód reportera. Rolę tytułową twórcy chcieli powierzyć Burtowi Reynoldsowi lub Mickowi Jaggerowi, autor nie wyraził jednak zgody. Wtedy zaproponowano kandydaturę Chevy’ego Chase’a, na którą Mcdonald przystał (mimo iż nie widział żadnego filmu z aktorem). Zaproszono również Geenę Davis, Joe Dona Bakera oraz M. Emmeta Walsha do zagrania epizodycznych postaci. Zamianą powieści na scenariusz zajął się Andrew Bergman, autor między innymi pierwszej wersji skryptu do “Płonących siodeł” Mela Brooksa. Bergman wziął się solidnie do roboty i w ciągu czterech tygodni wykonał powierzone mu zadanie. Muzykę miał skomponować Tom Scott (twórca partytury do “Czystego szaleństwa”), ostatecznie zastąpił go Harold Faltermeyer i stworzył kolejny bardzo dobry motyw przewodni (po “Axel F” z opisywanego wcześniej “Gliniarza z Beverly Hills”). Oprócz elektronicznych brzmień Faltermeyera na soundtracku można usłyszeć również “zwykłe piosenki”, jak na przykład “Bit by Bit” Stephanie Mills, “Fletch, Get Outta Town” Dana Hartmana czy “A Letter to Both Sides” The Fixx.
Irwin “Fletch” Fletcher zbiera materiały do reportażu na temat sprzedaży narkotyków na plaży. Pewnego dnia zgłasza do niego się Alan Stanwyk (Tim Matheson), który twierdzi, iż cierpi na nieuleczalną chorobę i wynajmuje Fletcha do zabójstwa… Alana Stanwyka. Nasz pismak akceptuje propozycję, postanawia jednak przeprowadzić prywatne śledztwo. Wraz z rozwojem dochodzenia sprawa gmatwa się coraz bardziej. Na dodatek zaczynają nękać go prawnicy byłej żony, ponieważ dziennikarz zalegał z alimentami.
Film stanowi specyficzną mieszankę komedii i kina sensacyjnego charakterystyczną dla lat osiemdziesiątych. Pod względem przynależności gatunkowej, “Fletch” przypomina “Beverly Hills Cop” – proporcje między humorem a bardziej dynamicznymi scenami wyglądają podobnie w obu filmach. Podczas projekcji główny bohater komentuje “zza kadru” wydarzenia rozgrywające się na ekranie, często w bardzo ironiczny i dowcipny sposób. Reżyserowi, Michaelowi Ritchiemu, udało się utrzymać tempo i dzięki temu widz nie nudzi się w ciągu trwania seansu. Wręcz przeciwnie – już od pierwszych minut filmu opanowuje go atmosfera radosnej zabawy i nie opuszcza aż do momentu pojawienia się napisów końcowych. Obraz przypadł do gustu autorowi powieści. McDonald wyrażał się pochlebnie o twórcach, twierdząc iż “wykonali dobrą robotę”. Chevy Chase natomiast przyznał w wywiadzie, że “Fletch” to jedna z jego ulubionych ról, ponieważ “pozwoliła mu być sobą”. Rzeczywiście – trudno wyobrazić sobie kogoś innego w roli cynicznego reportera.
Opisywana produkcja podbiła serca publiczności i zyskała status filmu kultowego. Po latach ogląda się ją całkiem nieźle – teksty bohatera nadal bawią, muzyka świetnie brzmi, a intryga, jakkolwiek prosta, ciągle potrafi wciągnąć. Słowem, kolejna dobra komedia, którą warto zobaczyć.
Szpiedzy tacy jak my (Spies Like Us, 1985)
Lata osiemdziesiąte to nieustanne pasmo sukcesów Johna Landisa. Praktycznie każdy jego film znajdował uznanie w oczach widzów. W kolejnej dekadzie można dostrzec obniżenie reżyserskiej formy twórcy, choć nigdy nie spadła ona poniżej pewnego poziomu – nawet zmiażdżony przez wszystkich “Blues Brothers 2000” dał się oglądać przy pewnej dozie dobrej woli. W tym miejscu chciałbym przybliżyć jedno z najlepszych dokonań Landisa. Mowa oczywiście o “Spies Like Us”.
Dwóch absolutnie niekompetentnych kandydatów do CIA – Emmett Fitzhume (Chevy Chase) oraz Austin Millbarge (Dan Aykroyd) – zostaje wybranych do wykonania tajnej misji na terytorium Związku Radzieckiego. Nie wiedzą, że ich zadanie to tylko przykrywka działań prawdziwych szpiegów. Emmet i Austin starają się jak mogą, ale szybko daje znać o sobie brak doświadczenia – rosyjscy agenci zaczynają deptać im po piętach. Nasi bohaterowie nie poddają się i dążą do osiągnięcia wyznaczonych celów mimo wielu przeciwności.
Chase (którego rolę w pierwotnym zamyśle miał zagrać John Belushi) i Aykroyd prezentują w “Spies Like Us” dwa różne typy humoru. Pierwszy komik kreuje postać cwanego lekkoducha, nieprzejmującego się żadnymi problemami i zawsze znajdującego wyjście z sytuacji. Drugi z wymienionych wciela się w człowieka, dla którego technika nie ma żadnych tajemnic. Aktorzy świetnie odtwarzają swoich bohaterów, choć nie pokazali właściwie nic nowego – oba rodzaje humoru dało się dostrzec we wcześniejszych obrazach z udziałem Chase’a i Aykroyda. Ale żadną miarą nie stanowi to wady, ponieważ nawet stosunkowo wyświechtany repertuar gestów, min i tekstów w ich wykonaniu nadal bawi.
Znajdziemy w filmie mnóstwo rewelacyjnych i śmiesznych momentów, by wymienić tu tylko: egzamin, trening na agenta, polową operację chirurgiczną czy udawanie kosmitów. Często, jeśli w jakiejś produkcji występują dwie gwiazdy, to ekran kinowy staje się nieformalną areną ich zmagań. W “Spies Like Us” podobnej rywalizacji nie zauważamy – komicy nie walczą ze sobą, a wzajemnie się wspomagają, ich żarty tworzą jeden wielki mega-skecz. Widz tyko korzysta dostając od reżysera prezent w postaci kolejnych okazji do śmiechu. A tych znajdziemy naprawdę mnóstwo, ponieważ gagami dałoby się obdzielić kilka komedii.
W pracy nad scenariuszem maczał palce Dan Aykroyd. Wymyślił on więc kolejny doskonały skrypt po “The Blues Brothers” i “Ghostbusters”. Landis natomiast prowadzi fabułę bardzo sprawnie, nie uświadczymy nużących chwil – reżyser potwierdził, iż zna się na swoim rzemiośle i potrafi zrealizować zabawne i interesujące widowisko. Atmosferę pomogła zbudować muzyka autorstwa Elmera Bernsteina. Kompozytor skomponował partytury do wielu komedii z tamtego okresu (“Trading Places”, “Ghostbusters” i “Trzej Amigos”). Warto nadmienić, iż piosenkę promującą film napisał Paul McCartney i póki co to jego ostatni przebój, który znalazł się w pierwszej dziesiątce listy przebojów w USA.
Przy okazji opisywania “The Blues Brothers” wspominałem, iż John Landis lubi powierzać epizodyczne role w kręconych przez siebie obrazach znanym osobistościom. Tą tradycję kontynuował również w “Spies Like Us”. Na drugim planie pojawiają się: Terry Gilliam, Sam Raimi, Joel Coen, Michael Apted, B.B. King, Martin Brest. Ponadto na ekranie możemy ujrzeć żonę Dana Aykroyda – Donnę Dixon.
Z dzisiejszego punktu widzenia film nieco “trąci myszką”. Przede wszystkim, wraz z upadkiem ZSRR, zdezaktualizował się przedstawiony w “Spies Like Us” konflikt. Również wszelkie rozwiązania techniczne wskazują jednoznacznie na lata osiemdziesiąte.
Jedna rzecz nie uległa zmianie – to doskonały humor w ogromnych ilościach, bijący z każdej klatki filmu. Wspomniana scena egzaminu bawi za każdym razem, a podobnych rewelacyjnych gagów znajdziemy w obrazie więcej. Można więc rzec, iż jest to dzieło ponadczasowe, które mimo kilku “archaicznych” szczegółów zachowało stosunkowo dużo świeżości. Nie należy oczywiście kwalifikować filmu jako wybitnego, poruszającego do głębi, niosącego poważne przesłanie, czy próbującego dać odpowiedź na ważne problemy trapiące ludzkość. Zadanie “Spies Like Us” to zagwarantowanie solidnego masażu przepony i umożliwienie widzowi spędzenia kilku przyjemnych chwil bez zbytniego wysiłku umysłowego. Landis nie daje obietnicy, której później nie spełnia, jak to się często zdarza. Produkcja ta stanowi po prostu kawał dobrego, komediowego rzemiosła, obecnie już klasycznego. A do takiego zawsze miło powrócić.
Samoloty, pociągi i samochody (Planes, Traines and Automobiles, 1987)
Johna Hughesa większość widzów w latach osiemdziesiątych kojarzyła jako reżysera filmów dla nastolatków w rodzaju “Dziewczyny z komputera” czy “Klubu winowajców”. Twórca postanowił jednak zrealizować obraz w nieco innym klimacie. Tak narodziła się idea, która zaowocowała w postaci “Planes, trains and automobiles”.
Neal Page (Steve Martin) zamierza spędzić Święto Dziękczynienia razem ze swoja rodziną. Ma jednak pewien problem – obecnie przebywa w Nowym Jorku, a bliscy mieszkają w Chicago. Świadom trudności, Neal zarezerwował lot kilka tygodni wcześniej, pozostaje mu więc tylko dostać się na lotnisko. Niestety, od samego początku prześladuje go pech – do zatrzymanej z wielkim trudem taksówki wsiada ktoś inny. Page przybywa w końcu do portu lotniczego. Tu okazuje się, że jego samolot jest opóźniony. W poczekalni spotyka natomiast “złodzieja taksówki” – Dela Griffitha (John Candy), sympatycznego, ale i natarczywego akwizytora. Od tej chwili obaj mężczyźni, mimo niechęci Neala, będą podróżować razem, próbując w każdy możliwy sposób dotrzeć do Chicago przed Świętem Dziękczynienia. W zamyśle prosta wyprawa zmienia się w drogę przez mękę…
Film ten ma kilka bardzo mocnych punktów. Przede wszystkim należy oddać honor odtwórcom głównych ról. Steve Martin i John Candy stworzyli jedne z najlepszych (jeśli nie najlepsze) ról w swoich karierach, choć właściwie grają tak jak zawsze – Martin kreuje postać nieco cholerycznego i ironizującego mężczyzny, a Candy wciela się w sympatycznego grubaska, raczącego resztę ludzi swoimi zabawnymi przemyśleniami. Obaj aktorzy rozumieli się na planie bardzo dobrze i efekty tego można dojrzeć podczas seansu. Później komicy zgodnie uznali “Planes, Trains and Automobiles” za ich ulubiony film.
Bardzo sprawna reżyseria stanowi kolejną zaletę. John Hughes udowadnia, że doskonale potrafi poprowadzić aktorów i wytworzyć właściwą atmosferę na planie. Warto w tym miejscu dodać, że “Planes, Trains and Automobiles” to właściwie autorska produkcja Hughesa (reżyser, scenarzysta i producent). Twórca zmieszał humor z elementami kina drogi (nawiązując w ten sposób do swojego wcześniejszego skryptu – “National Lampoon’s Vacation”), całość doprawił niezwykle ciepłym i wzruszającym zakończeniem i zaprezentował widzowi tę udaną hybrydę. Trzecia godna uwagi rzecz to muzyka, autorstwa Iry Newborna (skomponował soundtracki między innymi do “Ace Ventury: Psiego detektywa” i “Nagiej broni”). Utwory pomagają zbudować atmosferę radosnej zabawy i nieźle wzbogacają obraz.
Ciekawa sprawa związana jest z kategorią wiekową filmu. Wszystko zdaje się sugerować, iż spokojnie można by zaklasyfikować “Planes, Trains and Automobiles” do “PG”, czyli “Parental guidance suggested. Some material may not be suitable for children” (“Sugerowany nadzór osób dorosłych podczas seansu. Niektóre elementy mogą być niewłaściwe dla dzieci”). Natomiast, gdy sprawdzimy znaczek widniejący w stopce produkcji, dostrzeżemy “R”, czyli “Restricted. Under 17 requires accompanying parent or adult guardian” (“Osobom poniżej siedemnastego roku życia muszą towarzyszyć dorośli”). Przyczyna takiego stanu rzeczy tkwi w scenie, w której zdenerwowany Neal Page obrzuca kasjerkę wypożyczalni samochodów stekiem przekleństw – w ciągu minuty słowo “fuck” pada tam 19 razy (18 w wykonaniu Martina i 1 kasjerki). Dla niektórych stacji telewizyjnych moment ten został ocenzurowany.
Z dzisiejszego punktu widzenia komedia się właściwie nie zestarzała. Owszem, widz dostrzeże pewne anachronizmy, jak choćby brak telefonów komórkowych, nie odbiera to jednak przyjemności płynącej z seansu, bo humor zaprezentowany w filmie raczej nie ulegnie przedawnieniu. Zatem warto przypomnieć sobie (a może obejrzeć po raz pierwszy) “Planes, Trains and Automobiles” i mile spędzić czas.
Na koniec ciekawostka – po napisach końcowych znajduje się dodatkowa scena. Zachęcam do wytrzymania tych kilku minut, ponieważ stanowi ona bardzo zabawny epilog.
Gliniarz z Beverly Hills 2 (Beverly Hills Cop 2, 1987)
Decyzja o powstaniu sequela “Bevery Hills Cop” zapadła bardzo szybko po ogromnym sukcesie oryginału. Początkowo planowano zrealizować serial, ale gwiazda – Eddie Murphy – nie zgodził się na to. Producenci postanowili więc zrezygnować z pomysłu przeniesienia przygód Axela do telewizji i nakręcić film pełnometrażowy. Murphy, jak również większość znanej obsady przystała na nowy pomysł. W pierwszej wersji scenariusza akcja rozgrywała się w Europie (w Paryżu lub w Londynie), jednak odtwórca roli Axela Foleya znów wyraził dezaprobatę twierdząc, iż woli, aby jego bohater ponownie odwiedził Beverly Hills. Twórcy poszli mu kolejny raz na rękę.
W Beverly Hills grasuje niebezpieczny “alfabetyczny bandyta”. Jego ofiarą pada Andrew Bogomil (Ronny Cox), kapitan policji i przyjaciel Axela Foleya. Gdy tylko Axel dowiaduje się o postrzeleniu Bogomila, porzuca swoje aktualne obowiązki i wyrusza do Kalifornii, pomóc Billy’emu Rosewoodowi (Judge Reinhold) i Johnowi Taggartowi (John Ashton) w aresztowaniu przestępcy. Tymczasem szef policji w Beverly Hills, zadufany w sobie Harold Lutz (Allen Garfield), degraduje Rosewooda i Taggarta do służby drogowej i nie chce nawet słyszeć o skorzystaniu z dodatkowej siły w postaci Foleya. Jednak niechęć ze strony władz jeszcze nigdy nie stanowiła przeszkody dla sprytnego policjanta z Detroit. Wspólnie z przyjaciółmi z Beverly Hills jednoczy siły w celu uwolnienia miasta od serii “alfabetycznych przestępstw”.
Martina Bresta na fotelu reżysera zastąpił Tony Scott, ale klimat doskonałej zabawy nadal towarzyszy widzom podczas seansu – “Beverly Hills Cop II” to rzadki przypadek sequela dorównującego świetnemu oryginałowi. Scottowi udało się przywrócić atmosferę znaną z poprzednika, a mimo to tchnąć w postaci nieco świeżości. Szczególnie zyskał na tym Billy Rosewood. Zafascynowany “twardzielami” – Cobrą i Johnem Rambo (ukłon w stronę Sylvestra Stallone, który miał pierwotnie zagrać Foleya) – wozi w bagażniku pokaźny arsenał. Dodatkowo stara się naśladować metody Axela, ale nie zawsze wszystko idzie po jego myśli. Cwany detektyw natomiast to bezsprzecznie najlepsza rola Murphy’ego. W drugiej części widz ponownie może usłyszeć wiele wspaniałych, improwizowanych monologów czarnoskórego komika. Obraz powstał bowiem w czasach, gdy nazwisko gwiazdora gwarantowało doskonałą zabawę i przynajmniej przyzwoite widowisko. Dopiero w latach dziewięćdziesiątych kariera Murphy’ego zaczęła się załamywać. Dziś oglądać go można w produkcjach familijnych oraz mdłych i nieśmiesznych komediach w rodzaju “Gruby i chudszy II: Rodzina Klumpów”.
Jeśli chodzi o innych aktorów, to warto wspomnieć o debiucie Chrisa Rocka na kinowym ekranie – wystąpił w roli parkingowego. Twórca czasopisma “Playboy” – Hugh Hefner zagrał samego siebie w scenie przyjęcia. Należy również zwrócić uwagę na głównych antagonistów Axela – w Karlę Fry wcieliła się Brigitte Nielsen (ówczesna żona Sylvestra Stallone), a w Maxwella Denta znany z filmu “Okręt” Jürgen Prochnow.
Pewna scena z tego obrazu przeszła do historii. Pojawiła się w trailerze, ale ostatecznie została wycięta. Chodzi o moment włamania do klubu strzeleckiego, który był początkowo trochę dłuższy. Bohaterowie musieli bowiem poradzić sobie z laserowymi czujnikami. Użyli cygar Taggarta, by napuścić dymu do wnętrza budynku, a następnie przeszli między wiązkami bez uruchamiania systemu alarmowego. Tony Scott uznał podobny pomysł za zbyt futurystyczny i odrzucił nakręcony materiał.
Nie wypada nie wspomnieć o wspaniałej ścieżce dźwiękowej. Powrócił Harold Faltermeyer ze swoim kapitalnym motywem przewodnim, jak również kilkoma nowymi kompozycjami w charakterystycznym stylu. Podobnie jak w pierwszej części na soundtracku znajdziemy utwory śpiewane, bardzo dobrze podkreślające to, co dzieje się na ekranie. Do godnych wymienienia należą: “Shakedown” Boba Segeara, “Better Way” Jamesa Ingrama, “Hold On” Coreya Harta, “In Deep” Charliego Sextona oraz “Be There” The Pointer Sisters.
Jak już wyżej wspomniałem, druga część dorównuje oryginałowi i stanowi doskonałą rozrywkę. Co więcej, udało się w obiektywie uchwycić klimat i styl lat osiemdziesiątych. Warto przypomnieć sobie czasy, gdy Eddie Murphy potrafił rozśmieszać do łez i mieć nadzieję, iż w zapowiadanej czwartej części cyklu komik otrząśnie się z letargu i znów zaprezentuje nam takiego Axela, jakiego wszyscy lubimy.
Kosmiczne jaja (Spaceballs, 1987)
Mel Brooks postanowił uczcić dziesiątą rocznicę premiery “Gwiezdnych wojen” na swój własny, przewrotny sposób – umyślił sobie nakręcić parodię czerpiącą pełnymi garściami zarówno z sagi George’a Lucasa, jak również z innych znanych widowisk science fiction. Scenariusz powstawał dwa lata, a gdy w końcu Brooks ukończył skrypt, posłał go do samego Lucasa, który dał zgodę na realizację projektu.
Mieszkańcy planety Spaceball lekkomyślnie wyczerpali swoje zapasy powietrza. Prezydent Skroob (anagram grającego tę postać Mela Brooksa) i jego główny zausznik Dark Helmet (Rick Moranis) opracowali plan awaryjny na taką właśnie okoliczność – zamierzają ukraść życiodajny gaz z pokojowo nastawionego globu, Druidii. Tymczasem na Druidii, niczego nie podejrzewająca księżniczka Vespa (Daphne Zuniga) ma właśnie stanąć na ślubnym kobiercu z ospałym księciem Valiumem (Jim J. Bullock). Targają nią wątpliwości, czy wybrała właściwego kandydata na męża. W efekcie decyduje się na ucieczkę sprzed ołtarza. Jej ojciec, król Roland (Dick Van Patten) wynajmuje dwójkę najemników – Lone’a Starra (Bill Pullman) oraz pół-człowieka, pół-psa Barfolemewa ‘Barfa’ (John Candy) – do odszukania Vespy.
Mel Brooks to jeden z najbardziej zasłużonych twórców komediowych. Jego reżyserski debiut – “Producenci” – przyniósł mu statuetkę Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny. Kolejne filmy to nieustanne pasmo sukcesów. Po nakręceniu “Historii świata: Części I” twórca zamilkł na sześć lat, by powrócić z kolejną szaloną produkcją – “Spaceballs”. Wspomniałem na początku, iż Brooks nabija się ze znanych obrazów z gatunku science fiction. Znajdziemy tu więc nawiązania do cyklu “Star Trek”, serii “Obcy”, “2001: Odysei kosmicznej” oraz przede wszystkim do słynnej sagi Lucasa.
W parodiach, oprócz niezliczonej ilości gagów, najważniejszy jest odpowiedni dobór odtwórców głównych ról. Jeśli aktorzy nie rozumieją lub nie przyjmują do wiadomości, iż stanowią część jednej wielkiej zgrywy, film czeka najgorszy los, jaki może spotkać komedię – półka z napisem “nieudana próba”. Tak doświadczony reżyser jak Brooks zdawał sobie naturalnie z tego sprawę i wybrał odpowiednich ludzi mających odtwarzać postaci ze świata “Spaceballs”. W kilku przypadkach zaryzykował, na szczęście z dobrym skutkiem. Bezsprzecznie najwięcej humoru wprowadza Dark Helmet, w którego brawurowo wcielił się Rick Moranis. Równie dobrze prezentuje się Colonel Sandurz (George Wyner) – dowódca wojsk planety Spaceball. Jego nazwisko to aluzja do założyciela sieci KFC Colonela Sandersa, co zresztą znajduje swoje odzwierciedlenie w filmie w postaci żartów słownych. Sam reżyser kreuje w obrazie podwójną rolę – prezydenta Skrooba oraz mędrca Yoghurta – i jak zwykle robi to z klasą. Do pracy na planie zaproszono Johna Candy’ego, utalentowanego i znanego już wówczas komika. Candy parodiuje towarzysza Hana Solo, wookiego Chewbaccę z “Gwiezdnych wojen”. Warto wspomnieć o głównym bohaterze pozytywnym – Lone Starze, który łączy w sobie cechy Luke’a Skywalkera i Hana Solo. Charakter postaci bardzo dobrze oddał, mający na koncie zaledwie jeden film kinowy (“Bezlitośni ludzie”), Bill Pullman. Reszta obsady spełniła pokładane w niej nadzieje, dzięki czemu “Spaceballs” to jedna z najbardziej udanych zwariowanych komedii w dziejach kina.
Z dzisiejszego punktu widzenia żarty nie szokują już tak jak kiedyś. Był bowiem czas, iż zarzucano twórcy epatowanie “rynsztokowym” humorem i momentami niskim poziomem dowcipów. Obecnie, gdy parodia zdaje się gatunkiem martwym (różnego rodzaju żałosne “Straszne filmy” nie zasługują na to miano), a scenarzyści nie stronią od pokazywania coraz większej liczby obrzydliwości, filmy Brooksa jawią się jako “grzeczne”. Warto więc czasem powrócić do czasów, w których wydarzenia przedstawione na ekranie śmieszyły, a nie zniesmaczały. W każdym razie “Spaceballs” to kawał dobrej komediowej roboty i wstyd jej nie znać, ponieważ zalicza się już do klasyki.