10 SOUNDTRACKÓW LEPSZYCH od samych FILMÓW
Nie jestem zwolennikiem teorii, wedle której najlepsza muzyka w filmie to ta, której nie słychać. Wręcz przeciwnie – to właśnie taka, która potrafi się wybić wśród natłoku efektów dźwiękowych i zostać z nami na dłużej, nadając ruchomemu obrazowi odpowiedniej tożsamości i często wpływając na jego odbiór. Zdarza się zresztą, że to właśnie ilustracja robi na nas największe wrażenie podczas seansu i po wyjściu z kina staje się jedynym pamiętnym elementem filmu. Poniżej dziesiątka soundtracków, które okazały się lepsze od produkcji, do których je napisano – z zaznaczeniem, że chodzi jedynie o oryginalną muzykę (tzw. score), a nie odpowiedni dobór piosenek (musicali i filmów tanecznych tu więc nie znajdziecie). Swoje typy grajcie w komentarzach.
Batman Forever
Swego czasu mocno niedoceniona – także przez mnie – wyjątkowo krzykliwa i potężna muzyka Elliota Goldenthala. A to dlatego, że była tak bardzo odmienna od gotyckich dokonań Danny’ego Elfmana napisanych dla dwóch pierwszych części przygód Mrocznego Rycerza. W jej odbiorze nie pomógł także kolorowy aż do przesady film – będący co prawda hitem kasowym, ale i rozczarowaniem względem idei Tima Burtona. Tym niemniej cała strona techniczna tejże produkcji robi po dziś dzień duże wrażenie – a zwłaszcza ścieżka dźwiękowa (uzupełniona również kilkoma świetnymi piosenkami). Przerasta ona ruchomy obraz nie tylko twórczą odwagą i wyjątkowo ekscentrycznym wykonaniem, ale też drzemiącą w niej potęgą i wszechobecnym mrokiem. Te same słowa można skierować też do jeszcze gorszej filmowo czwartej części Batmana, z której ilustracji Goldenthala nie wydano po dziś dzień.
Czarna Dalia
Kino noir skończyło się dawno temu. Wśród nielicznych filmów próbujących wskrzesić je w nowych czasach znalazł się także kompletny niewypał Briana De Palmy – jeden z niewielu prawdziwych kiksów w dorobku reżysera. Ale film filmem, a muzyka muzyką. A ta stoi tutaj na najwyższym poziomie, ociekając klimatem po same brzegi. Perfekcyjnie oddaje specyficzną atmosferę dawnych, skąpanych w papierosowym dymie czasów prywatnych detektywów i podstępnych femme fatale, oraz, przede wszystkim, piękno tytułowej, tragicznie zmarłej bohaterki tamtej zamierzchłej ery. Tym samym jazzman Mark Isham zdołał uczynić coś, co nie wyszło De Palmie – ożywił martwy gatunek, na krótką chwilę sprawiając, że jego serce znowu zaczęło bić. Mi też bije szybciej za każdym razem, gdy słucham tej niesamowitej kompozycji.
Czerwona planeta
To całkiem udana, lecz mocno sztampowa i płytka przygodówka kosmiczna, ogólnie zabita przez krytyków za zmarnowanie okazji na coś więcej. Zupełnie inaczej ma się sprawa z soundtrackiem, który zaskakuje bardzo pozytywnie jak na blockbuster bez większych ambicji. Takowych z pewnością nie brakowało kompozytorowi z Nowej Zelandii, Graeme Revellowi (Negocjator, Kruk, Kroniki Riddicka czy Daredevil), którego Mars wyraźnie zainspirował. I to dosłownie, bo większość jego utworów albo w ogóle się w filmie nie pojawia albo też ginie w natłoku efektów (wyjątkami są dwie ścieżki towarzyszące napisom początkowym i końcowym). Nie jest to więc pełnoprawna ilustracja (a już na pewno nie w pełni wykorzystana), a bardziej concept album. Co jednak wychodzi odbiorcy na dobre, gdyż na ekranie część muzyki Revella rozmienia się na drobne, podpadając pod zwykłą tapetę. A tymczasem na krążku jawi się jako czysto emocjonująca space opera, pobudzająca wyobraźnię zdecydowanie lepiej od filmu.
Hannibal
Podobne wpisy
Hansa Zimmera można wielbić albo nienawidzić i chyba nie ma stanów pośrednich. Chyba, bo jest jeszcze Hannibal – ścieżka, którą HZ stworzył do spółki z kilkoma swoimi adeptami (Klaus Badelt, Martin Tillman), a która stanowi zupełne przeciwieństwo dla jego charakterystycznego, rozbuchanego stylu, do jakiego fani twórcy zdążyli się wcześniej przyzwyczaić. Jest więc mrocznie i ponuro, ale też pięknie i bardzo poetycko. Soundtrack to wręcz koncertowo skrojony, nie mający słabych punktów, trzymający w napięciu i zachwycie od początku do końca. To bez wątpienia jedna z najlepszych, najbardziej dopracowanych i prawdziwie natchnionych ilustracji kompozytora – jest niczym wytrawne chianti, które trzeba podawać z szacunkiem i smakować z umiarem. Wielka szkoda, że tego samego nie da się napisać filmie Ridleya Scotta, któremu tylko częściowo udało się wspiąć na podobny poziom.
Jupiter: Intronizacja
Dla wielu opus magnum wciąż młodego Michaela Giacchino. Tym zabawniejszy wydaje się fakt, że napisał je do tandetnej i głupiej historyjki science fiction Wachowskich. Ale gatunek ten zawsze był mniej lub bardziej wdzięczny dla kompozytorów. Giacchino poszedł tutaj więc na całość, kompletnie nie oglądając się na jakość filmu. Tak powstała praca przepotężna, pełna dźwiękowych detali i kolorów, których nie można odmówić także licznym efektom wizualnym. Przepych obu form wyrazu to kolejny element wspólny, lecz i tu miażdżąca jest przewaga kompozytora nad reżyser(k)ami, gdyż jego dzieło ani przez sekundę nie żenuje kiczem. Wbrew pozorom nie jest też napuszone i nie ma kija w… nutach, mimo iż te mienią się swoistą powagą i wręcz królewską godnością. Przede wszystkim jednak muzyka zapewnia wszystko to, co zapewniać miała cała produkcja: niezwykłą, porywającą przygodę nie z tej ziemi.