search
REKLAMA
Ranking

10 MUZ X MUZY. Damy dużego ekranu z dawnych lat

REDAKCJA

8 marca 2018

REKLAMA

Veronica Lake

Konstancja Franciszka Maria Ockelman była jedną z ikonicznych twarzy kina lat 40. I to dosłownie, gdyż w tym przypadku o karierze dziewczyny z Brooklynu zadecydował nie tyle talent, co właśnie prezencja. Choć była niska (jedynie półtora metra wzrostu), to przykuwała uwagę swoimi długimi, kręconymi blond włosami – dzięki którym zyskała przydomek „The Peek-a-boo Girl”, gdyż często opadały jej na twarz, zasłaniając oczy – idealną figurą i iście posągową urodą. Erotyzmu dodawał jej także charakterystyczny, chrapliwy głos. Z takimi atutami wystarczyło więc dobrze ją obsadzić i nie martwić się o resztę. I choć nie powinno dziwić, iż fizyczne zalety Lake najlepiej sprawdzały się w kinie noir (chociażby Pistolet do wynajęcia, Błękitna dalia czy Szklany klucz), to ona sama całkiem nieźle radziła sobie także w komediach, za które pokochała ją publika. Ożeniłem się z czarownicą, Podróże Sullivana oraz Hold That Blonde! obecnie stanowią kanon amerykańskich osiągnięć gatunku tamtego okresu.

Jak na nieśmiertelny seks symbol przystało, Lake kilkukrotnie wychodziła za mąż. Najważniejszy okazał się dla niej związek z reżyserem André De Tothem, twórcą wielu westernów, który obsadził ją pod koniec dekady w takim właśnie widowisku – Ramrod. Jednak ani w tym filmie, ani w żadnym kolejnym nie udało jej się jakkolwiek zerwać czy chociażby wyjść poza swój wizerunek mrocznego przedmiotu pożądania. To swoiste zmęczenie materiału i pogłębiająca się awersja do Hollywood wespół z problemami finansowymi i alkoholowymi sprawiły, że jej kariera kompletnie załamała się w połowie lat 50. i pomimo trzech prób rewitalizacji aktorce nie udało się już wrócić na szczyt (chociaż systematycznie bywało o niej głośno w prasie). Po raz ostatni na dużym ekranie pojawiła się w latach 70., w tandetnym horrorze o nazistach – Flesh Feast – w którym niejako spełniła swe młodzieńcze marzenie zostania… medykiem. I choć ona sama zmarła, mając na karku zaledwie pięćdziesiąt wiosen, jej duch pozostaje w Fabryce Snów wciąż żywy. Jakby nie patrzeć, to wszak za wcielenie się w jej imitację przyznano Kim Basinger jedynego Oscara… [Jacek Lubiński]

Priscilla Lane

Naprawdę Priscilla Mullican. Najmłodsza z czterech sióstr o talentach aktorsko-wokalnych, jakie wspólnie uskuteczniały w takich produkcjach lat 30. i 40., jak Cztery córki, Cztery żony, Cztery matki oraz Daughters Courageous. I to właśnie ona zrobiła z nich największą karierę, mimo iż ta w porównaniu z wieloma innymi ekranowymi pięknościami wypada po latach dość blado. Trwała zresztą bardzo krótko, bo zaledwie przez jedenaście lat można było Priscillę oglądać na dużym ekranie. W okresie 1937–1948 zagrała w nieco ponad dwudziestu filmach, w większości jednorazowych patrzydłach do zapomnienia. Wśród nich trafiły się trzy perełki – Alfreda Hitchcocka Sabotaż, niezapomniana komedia Capry Arszenik i stare koronki oraz gangsterskie Burzliwe lata dwudzieste z Jamesem Cagneyem. Choć wspomnieć można też jeszcze o niezłym Kowboju z Brooklynu, Million Dollar Baby oraz jej ostatniej roli w czarnym kryminale Bodyguard, po którym wytwórnia nie przedłużyła już z nią kontraktu.

Potem Lane całkowicie poświęciła się więc swojej rodzinie (doczekała się czwórki potomstwa, co chyba nie mogło być przypadkiem) i religii (zagorzała katoliczka). Na krótko powróciła do showbiznesu w dekadę później, prowadząc w bostońskiej telewizji własny program rozrywkowy, The Priscilla Lane Show, zakończony ostatecznie po ledwie roku. Mimo talentu, przyjemnej urody i emanującego od niej dużego ciepła, Lane zawsze żyła w cieniu większych od siebie, a role często dostawała na zasadzie zastępstwa. Pozornie była zresztą tylko kolejną słodką blondynką – i to w dodatku nie seksbombą, a dość przykładną dziewczyną z sąsiedztwa, o nienagannych manierach i skromnej tygodniówce. Co nie zmienia faktu, że bardzo łatwo można było ulec jej naturalnemu urokowi i wrodzonemu optymizmowi – zwłaszcza gdy z lubością patrzyła tymi swoimi dużymi, psimi oczami na Cary’ego Granta, powtarzając jak mantrę „Yes, Mortimer”, można się było dosłownie zakochać… [Jacek Lubiński]

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA