Connect with us

Recenzje

TERMINATOR. Bez litości, bez konkurencji

TERMINATOR to ikona kina akcji i SF, która zdefiniowała gatunek, łącząc emocje z mroczną wizją przyszłości. Klasyka bezkonkurencyjna!

Published

on

TERMINATOR. Bez litości, bez konkurencji

Mitch Murder, muzyk nurtu retro electro, celującego w nostalgiczne brzmienie lat 80.: „Z jednej strony kultura była pełna pozytywnego myślenia o najbliższej przyszłości, czego uosobieniem były filmy w stylu Powrotu do przyszłości, a z drugiej wszyscy obawiali się masowej zagłady na skutek wojny atomowej. Przez to ludzie żyli chwilą”. Ten szczególny klimat uchwycono w Terminatorze – potężnej, ikonicznej już pozycji z pogranicza akcji i SF. Ów rasowy kultowiec zmienił oblicze filmowej rozrywki, zrodził bogów kina (James Cameron i Arnold Schwarzenegger) i doczekał się paru kontynuacji.

Advertisement

Poza drugą częścią – jak dla mnie ideałem wielkiego widowiska, wcieleniem precyzji i końską dawką emocji – żadna nie miała większego sensu. Nie tylko rozwadniały klimat pierwszych odsłon, co jeszcze równały do szeregowych blockbusterów. Wytworzyły też w naszej świadomości sieć skojarzeń – jakże krzywdzącą dla filmów Camerona – że Terminator to szkaradny uśmiech Arnolda, zagmatwana fabuła, efektowna, ale jałowa rozwałka i nadużywane „I’ll be back” – ani śmieszne, ani wróżące cokolwiek dobrego. Zapomnijmy o nich. Zapomnijmy nawet o oszałamiającej dwójce, za to skupmy się na tym, czym Terminator był na samym początku. Przypomnijmy sobie niskobudżetowy film, tętniący życiem, akcją i tak ociekający klimatem, tak że nawet zakochany w „nic się niedzianiu” Jim Jarmusch mówi o nim tylko i wyłącznie ciepło.

Dwóch nagich facetów – niezależnie od siebie – ląduje wśród wyładowań elektrycznych w Los Angeles. Obaj zaczynają natychmiast szukać niejakiej Sarah Connor, młodej, niczym niewyróżniającej się kelnerki.

Advertisement

Zdawkowy opis filmu nie wynika z lenistwa. Myślę, że każdy widział już ten obraz. Pytanie tylko, jak dawno temu i czy jest w stanie oglądać go w oderwaniu od wszelkich późniejszych odprysków tematu (kontynuacji, serialu, gier komputerowych). Proponuję powrót do przeszłości – do korzeni zmaltretowanej i przemielonej przez biznes serii. Na początku jest James Cameron. Facet, który kręci, co chce, dyktuje producentom warunki i ciosa hity wszech czasów. Nazywany Stalowym Jimem, bo na planie wyciska z aktorów ostatnie soki. Mówi, że Titanica zrobił dla pieniędzy i żeby móc popłynąć do jego wraku.

Cameron wpływa do Rowu Mariańskiego, konstruuje superspecjalistyczne kamery, przekracza budżety swych produkcji i przenosi na ekran scenariusze wyśnione w wieku dojrzewania. W latach 80. nie było tak różowo. Ten fan kina, były kierowca ciężarówki i dyplomowany fizyk kochał filmy SF i miał wielkie ambicje. Początkowo robił scenografię do produkcji Rogera Cormana i Johna Carpentera. Wyreżyserował też horror Pirania 2: latający mordercy – gniota bez życia i klasy. Rozczarowany debiutem, leżał w gorączce w Rzymie, gdy ujrzał płonącą sylwetkę robota. Potem maszyna ruszyła.

Advertisement

Terminator to kino tak dojrzałe, konsekwentne i sugestywne, że odbieram je jako błysk geniuszu, czystą wstęgę filmowego piękna. Rzadki przykład splecenia treści i formy w nową jakość. Nie było w latach 80. tak udanego miksu SF i akcji. Konkurencję stanowić może kapitalny i późniejszy Robocop, ale film Paula Verhoevena równoważył ponurą wizję świata cierpkim humorem. Cameron postawił na tonację serio i maksymalnie zagęścił stężenie mroku i grozy.

Advertisement

Terminator kosztował 6 i pół miliona dolarów. Wytwórnia Orion nie liczyła na wiele. Zresztą ani reżyser, ani obsada nie wróżyli niczego dobrego. Na planie znalazł się co prawda Arnold Schwarzenegger, mający już na koncie przebojową rolę w Conanie Barbarzyńcy, ale nie był on wtedy jeszcze gwiazdą. Michael Biehn, odtwórca roli Kyle’a Reesa, wspomina, że nazwisko to nie tylko nie gwarantowało wtedy żadnej jakości projektu, co napędzało wątpliwości i bolało przy wymawianiu.

Sam Biehn i partnerująca mu Linda Hamilton także nie byli zbyt utytułowani. I co? Ten tercet – pod batutą Camerona – rozwalił system. Okazało się, że strzelano-biegane kino o wielkim robocie może nam zaoferować w pakiecie całkiem bogaty wachlarz emocji. Terminator nie tylko zachwyca jako perfekcyjny konglomerat scen akcji. Pozwala nam utożsamić się z bohaterami tak silnie, że wraz z nimi odczuwamy strach, przerażenie czy bezsilność. Współdzielimy także krótkie chwile radości. Ani Biehn, ani Hamilton nie są wielkimi aktorami. Tu jednak wypadli wiarygodnie i bardzo ekspresyjnie. Tworzą parę, której się kibicuje.

Advertisement

 On jest zdeterminowany, by walczyć do końca i po żołniersku napięty; nie ma czasu być zabawny czy szarmancki. Ona jest w szoku i na granicy rozsypki. Oboje nie muszą snuć tyrad, żebyśmy to zrozumieli. To jest w ich oczach i ruchach. Bohaterowie walczą o swoje życie i ludzkość. Nie ma tu miejsca na kompromis – przeciwnik nie ma uczuć; ma program i bezwzględną skuteczność hipernowoczesnej niszczarki. Nie ma miejsca na dyskusje czy wątpliwości – te oznaczają śmierć. Oto sprawy postawione na ostrzu noża.

I historia dwojga ludzi żyjących w pędzie, pozostawionych samym sobie – bo nikt nie jest w stanie im pomóc. Kyle i Sarah są kompletnie zaszczuci, a ponadto stają przed wielką niewiadomą: czy można zmienić przyszłość?

Advertisement

Generuje to proste, ale ekstremalnie silne emocje oddane przez aktorów bez jednej fałszywej nuty. Biehn ma charyzmę i wnosi do projektu sporo dramatyzmu. Hamilton – nieklasycznie piękna i przekonująca w swej zwyczajności – rzuca wielki urok. Wszystkich jednak przerósł Austriacki Dąb, tworząc najlepszą kreację w swym życiu. Schwarzenegger przeraża i fascynuje. Perfekcyjnie oddaje morderczą precyzję maszyny. Wygląda jak aktorski chrom i rzeźba nieustępliwości. Uosabia mechaniczny fatalizm. Cameron chciał początkowo, żeby maszynę zagrał ktoś niepozorny.

Advertisement

Pod uwagę był brany O.J. Simpson (znany jako Nordberg z jajcarskiej Nagiej broni i procesu związanego ze śmiercią jego żony) i Lance Henriksen (który dostał tu małą, ale jakże udaną rolę gliniarza). Koncepcja, aby Terminator wyglądał zwyczajnie, jest logiczna, ale gdy Austriacki Dąb wkroczył na scenę… „Ty jesteś maszyną”, powiedział urzeczony Cameron. Arnold początkowo miał dostać rolę Kyle’a Reesa. Jakaś część mnie chciałaby zobaczyć, jak nasz przypakowany zabijaka z kanciastą szczęką i austriackim akcentem mówi Sarah, że ją kocha i przebył dla niej granicę czasu, ale zasadniczo czuję, że dobrze się stało.

Arnold zjada tu na śniadanie nie tylko wszelkie inne kinowe roboty, ale i paranormalnych zabójców w rodzaju Freddy’ego Krugera. Maszyna obleczona w ludzką skórę, lecz nieludzka ze swej natury, poraża grozą tak silnie, że znika nasze poczucie komfortu, a aktywują się głęboko ukryte lęki, że oto zgniotą nas własne produkty. Arnold unikał kontaktu z Biehnem i Hamilton na planie. Pozostał dla nich umięśnioną enigmą o groźnym wyglądzie. Pomógł wykreować niesamowite napięcie między trójką bohaterów, wyrzuconych gdzieś poza czas i skazanych na siebie. Nie ujmując nic jego kreacji z drugiej części, dla mnie na zawsze pozostanie najzimniejszym zabójcą świata.

Advertisement

Cameron zadbał o kapitalną oprawę swego tytułu. Terminator to film klimatu. Wielkomiejski film klimatu, dodajmy. Nocny, hipnotyzujący, pulsujący napięciem. To rzeczywistość, która wciąga i urzeka. Chciałoby się wkroczyć w ten piękny świat i zgubić się w groźnie połyskującej metropolii. Reżyser czuje miasto, podobnie jak czuli je kiedyś Michael Mann, Martin Scorsese czy Ridley Scott. Zdjęcia Adama Greenberga tworzą chropawy, niepokojący obraz L.

A., w którym neony sąsiadują z brudem, mrokiem i niebezpiecznymi zaułkami. Dominują zimne niebieskie filtry, które podrasowują nastrój alienacji. Bez efekciarstwa wykreowano tu spójny świat, który stanowi pomost pomiędzy kinem noir a wszystkim tym, co obecnie określa się stylem lat 80. Wizję perfekcyjnie uzupełnia muzyka Brada Fiedela. Ten – inspirując się grupą Kraftwerk i korzystając z automatu perkusyjnego – stworzył ilustrację minimalistyczną, zionącą elektronicznym chłodem i maszynową grozą. Dał nam prosty, pełen ciężaru motyw przewodni oraz – kontrastowy wobec całości – temat wątku miłosnego, uderzający naturalnym ciepłem i zwyczajnie wzruszający. Zasadniczo jednak dominuje motoryczny rytm i mechaniczne trzaśnięcia. Muzyka do Terminatora to małe arcydzieło i świetna odtrutka na rozpędzone orkiestry.

Advertisement

W filmie pojawia się też wiele piosenek. I choć reprezentują sztampowy pop lat 80., budują także klimat i przekonujące tło. Dla przykładu kawałek, który słyszymy w lokalu Tech Noir (nazwa znacząca – reżyser miksuje przecież czarne kino ze światem zagrożeń technologicznych), to dyskotekowa tapeta, ale naprawdę przyjemna; poza tym dzięki świetnej ręce Camerona może się pojawić w newralgicznej scenie, nie niszcząc klimatu czy napięcia.

Swoją drogą reżyser długo zawiązuje akcję. Przez czterdzieści minut nie mamy pewności, co właściwie dzieje się wokół Sarah i kim dokładnie są poszczególni gracze na scenie. Dzięki temu obraz od początku elektryzuje. Widzowie obecnych hitów żądają odpowiedzi i jasnego podziału ról już po pięciu minutach. Cameron za to wie, jak stworzyć ciekawe tło. I film wszech czasów. W Terminatorze napięcie narasta i eksploduje w niesamowitej strzelaninie w Tech Noir. Okazuje się wtedy, że reżyser świetnie korzysta ze zwolnionego tempa.

Advertisement

Inscenizuje efektowną zadymę nie gorzej niż mistrz strzelanego baletu John Woo, ale na szczęście nie nadużywa tego chwytu. Nie mniej efektownie wypadają sceny pościgów samochodowych, które prują tu przez zaułki i ulice w szalonym tempie, czy niezwykle rytmiczna, przerażająca sekwencja „dojechania” przez robota całego posterunku policyjnego.

Advertisement

Za doskonałą charakteryzację w filmie odpowiada Stan Winston, wielki mag od ran i potworów. To dzięki niemu poszczególne uszkodzenia zdobiące Arnolda wyglądają tak dobrze. Efekt POV robota (czytaj: spojrzenie oczami bohatera), zrobiony w komputerach Apple’a, dodaje całości przeraźliwego sznytu. W scenach z przyszłości czuć ducha produkcji Rogera Cormana. Widać, że użyto makiet, i to nie najdroższych, ale te ujęcia mają moc – skutecznie i dogłębnie rozsiewają aurę rozpaczy i rozpadu. Balansują na granicy kiczu, lecz poruszają do żywego.

Advertisement

Terminator to obraz nakręcony z wielkim wyczuciem. Sekwencje akcji urzekają. Dialogi przekonują, a relacje między bohaterami są wiarygodne. Za to scena erotyczna jest jedną z najbardziej czystych i delikatnych, jakie widziałem, wzniesioną na pułap mistrzowski także dzięki kompozycji Fiedela. Swoją drogą bez wątku miłosnego byłby to film ekstremalnie chłodny, chropawy i zupełnie nie hollywoodzki. Czasami chciałbym zobaczyć taki wariant Terminatora. Z drugiej strony uczucie rodzące się między bohaterami jest tu nie dość, że bardzo naturalnie przedstawione, to jeszcze logiczne wpasowane w fabularny ciąg.

Słowem, Cameron rządzi. Widać, że przemyślał swoje dzieło. Czuć też, że należy do tej szkoły filmowców, którzy wątek fantastyczny starają się umieścić na możliwie najbardziej realistycznym tle, by miał szansę wybrzmieć właściwie.

Advertisement

Film Camerona jest pełen kontrastów. Gorące, szczere uczucie kontra zabójczy elektroniczny byt. Osaczenie bijące z ekranu i ludzka wola walki. Obok siebie wpływy muzyki pop i punk. Sceny z tętniącego życiem L.A. i koszmar egzystencji na powojennych zgliszczach. Oto tytuł, który przeraża jak rasowy horror, zachowując jego klimat, ale na poziomie fabularnym pozostaje spójną i logiczną wizją SF. Jest to również wielka historia miłosna – intymny portret relacji opartej na absolutnym zaufaniu i wspólnej misji. Portret ludzi, dla których nie ma jutra.

Co jeszcze oferuje ten hit? Zwartą fabularną tkankę bez jednej zbędnej sceny. Dobrze uchwycony nastrój lęku przed zagładą. Wszystko to jakby archaiczne i patetyczne, co jednak wcale nie przeszkadza. Bo to piękny i szczery film. Humor też gdzieś się tu skrzy, ale w taki sposób, żeby nie rozrzedzić napięcia. Jako miły bonus dostajemy małą rólkę nieżyjącego już Billa Paxtona – wyjątkowo sympatycznego aktora, który był jedynym człowiekiem zabitym w kinie przez Obcego, Terminatora i Predatora, a także kumplem Camerona.

Advertisement

Nie będę się też czepiał, że końcowe sceny z mocno niedzisiejszą animacją poklatkową nieco odstają, bo na tle całości jest to detal. Film zresztą rodził się w bólach. Zamiast sztucznej mgły używano środka owadobójczego, a kiedy nie było pieniędzy na foliowy worek na trupy, „zagrała” go rozcięta torba reżysera. Po premierze twórcy musieli też zapłacić sporą sumę pisarzowi Harlanowi Elissonowi, gdy ten dopatrzył się u Camerona wątków ze swych opowiadań. Koniec końców, Terminator zarobił krocie, stał się tytułem kultowym, wyniósł Arnolda i Stalowego Jima na nieboskłon Hollywood.

Biehn, Hamilton i Fiedel nie wybili się zanadto i jeśli jeszcze błyszczeli, to tylko w kolejnych produkcjach Camerona . Ten ostatni zdaje się być niezłym bucem, ale mam nadzieję, że zabierze nas jeszcze kiedyś do jakiegoś Tech Noir. Kino potrzebuje ludzi z wizją.

Advertisement

korekta: Kornelia Farynowska

Advertisement