AmbaSSada
To będzie niedługa recenzja, bo nie ma co strzępić języka, naprawdę.
Godziny przedpołudniowe, w połowie pełna sala kinowa, a na niej jakby kompletna reprezentacja narodu polskiego: starzy, starsi, młodzi i młodsi; wykształciuchy i towarzystwo w dresach; siorbiący, podjadający i w skupieniu oczekujący seansu. Ten wygląda jakby nie wiedział, gdzie jest; tamtem pamięta czasy kinowej emisji „Seksmisji”; o, a ten tutaj chyba palił śmieszne papierosy w kiblu. Nie wiem, czy to przypadek, ale naprawdę wyglądało to jak Polska w pigułce, jakby jakieś biuro badań statystycznych przeprowadzało eksperyment na widzach, którego wynikiem miała być ocena najnowszego dzieła Juliusza Machulskiego.
I gdyby osądzać „Ambassadę” tylko na podstawie reakcji przypadkowego tłumu, to zaprawdę powiadam Wam – to najgorsza komedia tego roku. ANI RAZU nie słyszałem śmiechu. CAŁY CZAS panowała grobowa cisza. Nieśmieszna i nudna – wraz z pojawieniem się napisów końcowych, to dwa od razu przychodzące na myśl epitety.
Według słów Machulskiego, „Ambassada” ma przekłuć nadęty balon, gdy mówimy o martyrologicznej historii Polski. Wiecie, coś w stylu „Bękartów wojny”, czyli postmodernistyczna zabawa w kino, mrugnięcie do widza, nic na serio, wieczna zgrywa. Śmiejąc się wypuszczamy zatęchłe w płucach powietrze i voila, zdrowi już jesteśmy, szczególnie na umyśle, doceniając dystans i brawurę. Oczywiście nie widzieliśmy i nie śmialiśmy się na „Dyktatorze” Chaplina, „Allo, allo”, „Historii świata, część 1” Mela Brooksa… To „Ambassada” ma przynieść orzeźwienie. Jest to więc swego rodzaju obietnica.
Punkt wyjściowy jest w gruncie rzeczy całkowicie absurdalny – młode małżeństwo wprowadza się do kamienicy, w której dzieją się dziwne rzeczy: na 3. piętrze urzędują naziści. Na tym właśnie piętrze mamy rok 1939 i kilka dni do 1 września. Jest to więc równie głupie, co obiecujące – nonsens nie musi niszczyć czegokolwiek, czy wymagać odpowiedzi na oczywiste pytania. Tak było w „Seksmisji” i „Kingsajzie” oraz w niedawnym „Ile waży koń trojański”, mimo tego, że ten ostatni do udanych obrazów nie należy. Podobnie absurdalne podłoże widać było nawet w „Kilerze” sprzed 16 już lat.
Czym się od tych filmów różni „Ambassada”? Najprostsza odpowiedź jest najlepsza: humorem. Jakim cudem Machulski napisał tak drętwe dialogi – musicie spytać jego samego. Film jest wypełniony tak suchym dowcipem, że aż zęby zgrzytają. Już sam tagline na plakacie (“Co by było, gdyby Hitler nie miał wąsów?…”) skutecznie naprowadza na poziom serwowanego kabaretu. Wbrew pozorom centrum całej historii nie jest Hitler w wykonaniu Więckiewicza – jak się okazuje postać drugoplanowa – a Melania (sympatyczna Magdalena Grąziowska) i Przemek (Bartosz Porczyk, wybaczcie, ale drętwy okropnie), których charaktery są zbudowane na zasadzie przeciwieństw: ona naiwna i pełna życia, on spięty i introwertyczny. Teoretycznie takie zestawienie ma budować wiele śmiesznych sytuacji, ale niestety, nie ma pomiędzy nimi chemii, nie ma luzu, naturalności. Dialogi są pozbawione spontaniczności, wszystko zdaje się być wyreżyserowane, ale z całkiem rozregulowanym celownikiem. Spotkanie z nazistami to raczej okazja dla czerstwego slapsticku niż intrygującego zetknięcia z technologią XXI wieku – telefon komórkowy, kamera czy telewizor plazmowy na ścianie zadziwiają hitlerowców, ale kompletnie nic z tego nie wynika: ani dowcipny komentarz, ani te przedmioty nie zostają w jakiś sposób „ograne” (oprócz słów, żeby wysłać komórkę do Berlina, boki zrywać). Nawet odniesienia do popkultury są mizerne, bo to – trudno uwierzyć – cytaty z samego Machulskiego…
Nawet bomba w postaci Więckiewicza, obecnie najlepszego polskiego aktora, jest niewybuchem – to seria krzywych min i słów wypowiadanych z germańską fantazją. Nic ponad to, co widzieliśmy w bardzo słabych zwiastunach i raczej osobliwy wygłup niż ciekawa rola, dodatkowo pogrążona kiblowym epizodem… To trzeba zobaczyć i usłyszeć. „Ambassady” nie ratuje również Nergal, choć widać wyraźnie, że to on miał największą radość w obcowaniu z zimnokrwistym wizerunkiem Ribbentropa – jednak w jego usta nie włożono ani jednej fajnej kwestii, żartu, bon-motu.
Można się nad „Ambassadą” pastwić długo – jest tu tak wiele żenujących elementów, że może to zaskoczyć fanów Machulskiego. To poziom mniej więcej „Kołysanki”, czyli najgorszego filmu w karierze autora „VaBanku”. Gniot – tak się zwykło nazywać kiepskie filmidła. Prawdopodobnym usprawiedliwieniem mogłaby być mało poważna konwencja, ale litości, ludzie drodzy, facepalm towarzyszący mi przez większość seansu mówi sam za siebie. Dlatego polecam wypad do kina. Wrażenia niezapomniane. Prawie jak „Grawitacja”.
PS. „Ambassada” regularnie wywoływała salwy śmiechu, gdy na ekranie pojawiały się… efekty specjalne. Tęskniący za latami 90. mogą poczuć się jak w domu.