MARCIN BOSAK o filmie MISTRZ: „Im więcej wyzwań, tym jest ciekawiej”
Z okazji premiery Mistrza w reżyserii Macieja Barczewskiego porozmawialiśmy z Marcinem Bosakiem o tym, jak wspomina wcielanie się w postać hitlerowca, granie w języku niemieckim oraz współpracę na planie zdjęciowym filmu… i nie tylko!
Twoja postać w Mistrzu to Komendant Lagerführer – jak to jest grać oficera SS na pozycji zastępcy komendanta obozu koncentracyjnego?
Myślę, że najsilniej działa kontekst i nasze wyobrażenia, jakie mamy odnośnie do wojny i tego, jak wyglądało życie w obozie. Cały mrok i grozę związane z tą postacią buduje to, co już mamy w swojej wyobraźni na ten temat. Ja po prostu skupiłem się na tym, żeby iść za wskazówkami, które dawał mi scenariusz, mieć dobre samopoczucie i korzystać z tego, że mój bohater, decydując o życiu i śmierci, jest królem obozu. Nie skupiałem się na pewno na tym, żeby grać złego złym; grać złego przez groźną minę to nie jest dobry pomysł. Myślę, że kontekst to jest to, co działa tutaj najsilniej.
Czy są jakieś wątpliwości w przypadku przyjmowania tego typu ról? Czy zdarza się, że odzywa się w tobie kompas moralny, czy właśnie wręcz przeciwnie, uważasz, że ciekawie jest wcielić się w tak mroczną postać?
Uważam, że ciekawie jest grać takie postaci, ze względu na to, że znaleźć motywacje do takiego postępowania jest niesłychanie trudno, ponieważ – całe szczęście – żyjemy w zupełnie innych okolicznościach.
Czy twój bohater był w jakiś sposób wzorowany na postaci autentycznej?
Nie, Maciek [Barczewski, reżyser –przyp. red] użył tego bohatera bardziej jako figury, nie korzystaliśmy z życiorysu konkretnego człowieka. Jest to też pewne ułatwienie, ponieważ nie trzeba ani trzymać się faktów historycznych, ani realnej struktury postaci; nie trzeba dbać o to, jakie miała zainteresowania, co robiła przed wojną czy po niej. Jest to po prostu figura kogoś, kto jest ucieleśnieniem zła w danym miejscu.
Nawet jeśli to tylko mroczna figura, a nie realna osoba, to czy ciężko jest potem wyjść z takiej postaci i wrócić do siebie?
Ja od pewnego czasu staram się stosować metodę, którą praktykuje Ivan Wyrypajew: to znaczy nie wchodzić w postać, nie być nią, tylko ją pokazywać. Pokazuję wam człowieka, który był zły, bo robił to i to. Nie wchodziłem w tę postać, więc też nie musiałem z niej wychodzić. Dla mnie to jest po prostu kreowanie iluzji przy pomocy tego, że mamy do dyspozycji kostium i scenografię, że mówimy w innym języku – i to jest to, co buduje ten świat.
Jak znalazłeś się w tym projekcie? Czy to reżyser chciał cię do tej roli, czy to ty chciałeś tę rolę?
Maciek mi zaproponował tę rolę, nie było tutaj żadnego castingu. To bardzo miłe, kiedy reżyser dzwoni i mówi: słuchaj, chcę ci zaproponować rolę, już nawet bez zdjęć próbnych. Zgodziłem się od razu, ponieważ bardzo zaciekawił mnie ten projekt. Zachęciło mnie też to, że nigdy wcześniej nie miałem szansy zagrać po niemiecku, a tutaj się taka okazja nadarzyła. Im więcej wyzwań, tym jest ciekawiej.
Już wcześniej mówiłeś płynnie po niemiecku czy uczyłeś się go specjalnie do tego konkretnego projektu?
Ja w ogóle nie mówię po niemiecku, więc jak najbardziej odbieram to jako komplement. Dostałem scenariusz po polsku i po niemiecku. Nad scenariuszem po polsku pracowałem nad intencjami, a przy scenariuszu po niemiecku pracowałem z coachem językowym i uczyłem się swoich kwestii w sposób fonetyczny, niektórzy twierdzą, że to jest tzw. nauka „na małpę”. Natomiast jeśli udało się wykreować iluzję, że tego się nie czuje, że faktycznie wierzy się w mój niemiecki, to tylko mogę pogratulować moim kolegom i sam się przyjemnie poczuć.
Ile czasu trwały twoje językowe przygotowania?
Myślę, że uczyłem się mniej więcej cztery miesiące. Później Maciek zmienił scenariusz, więc uczyłem się znowu. Całe szczęście zdjęcia się przesunęły o parę miesięcy, więc miałem na to czas – to była w dużej mierze nauka od nowa, ponieważ niektóre sceny bardzo się zmieniły.
Gdzie mieliście umiejscowiony plan zdjęciowy?
Mieliśmy zbudowaną jedną lokację, cały obóz Auschwitz, to było bodajże pod Piasecznem. Postawione zostały dwa duże budynki, które później zmultiplikowano komputerowo. Niektóre sceny nagrywaliśmy też w twierdzy Modlin. To były nasze dwie główne lokacje. Dzięki temu, że nie graliśmy w studiu, tylko plan został zbudowany od zera, łatwiej było sobie wyobrazić, jak ludzie mogli funkcjonować w tym miejscu.
Jak wspominasz współpracę z Maciejem Barczewskim?
Pracowało się z nim bardzo, bardzo dobrze, była to czysta przyjemność. Jest to człowiek wysokiej kultury, wykształcony, co czuć w jego sposobie wypowiadania się. Mogę śmiało powiedzieć, że się zakolegowaliśmy i spotykamy się nie tylko na planie.
Czy współpraca z debiutantem różni się czymś od współpracy z bardziej doświadczonymi reżyserami?
Wydaje mi się, że nie ma takiego podziału. Plan Mistrza był bardzo dobrze zorganizowany i w ogóle się nie czuło, że Maciek jest debiutantem, tylko wręcz przeciwnie – widać po nim, że zna tę przestrzeń od podszewki i wspaniale nią zarządza, więc wszystko tam działało jak w zegarku. Wiadomo, że ci, którzy zrobili więcej filmów, mają większe doświadczenie, ale z kolei debiutanci – choć to też nie jest regułą – mają w sobie więcej spontaniczności.
Na ile ta spontaniczność przejawiała się na planie Mistrza?
W moim przypadku się nie przejawiała, ponieważ musiałem się trzymać sztywno scenariusza, ze względu na język niemiecki. (śmiech) Pilnowałem, żeby nic się nie zmieniło, bo byłoby to trochę na przekór pracy, którą w to włożyłem.
Nie ma w tobie obawy przed łatką czarnego charakteru? Mam wrażenie, że w ostatnim czasie oglądamy cię na ekranie głównie w negatywnych rolach: Kruk, Rojst, Mistrz…
Zawsze jest takie ryzyko, ale trzeba sobie zdawać sprawę ze swojego emploi i tego, jakie role może się grać. Nie boję się tej łatki, gdyż szczęśliwie jest tak, że w teatrze gram bardzo zróżnicowane role. Uważam, że jeśli chce się zbudować iluzję, że jest się jakąś postacią, opowiada się jakąś historię i poważnie się to traktuje, to zagląda się głęboko – to wymaga sporej pracy zarówno wtedy, gdy gra się czarny charakter, jak i wtedy, kiedy gra się każdy inny. Oczywiście, jeśli jest się obsadzonym na przekór, to też może być ciekawie, bo to jest zawsze większe wyzwanie; mniejsze ryzyko, że będzie się czerpało z tego, co się już wie i zna. I myślę sobie, że są jeszcze przede mną takie wyzwania, więc nie mam w sobie tego lęku.
Z jakim wyzwaniem aktorskim chciałbyś się zmierzyć?
Myślę, że fajnie by teraz było zagrać coś lekkiego, nie tak mrocznego, jak w ostatnim czasie, żeby troszeczkę się odświeżyć i na zasadzie aktorskiej gimnastyki pobyć w jakiejś innej przestrzeni niż ta odbierana jako czarny charakter. Choć oczywiście, gdybym dostał propozycję czarnego charakteru i byłoby to coś ciekawego, to też bym był zadowolony.
W czym się lepiej odnajdujesz: w polskim filmie czy w polskim teatrze?
To są zupełnie inne przestrzenie! Lubię i jedną, i drugą, nie mogę powiedzieć, gdzie się lepiej czuję. Na pewno uważam, że dla aktora teatr jest bazą niezbędną do rozwoju. Plany filmowe trwają około 30 dni, więc to jest zanurzenie się tylko na chwilę, z kolei w teatrze ten proces jest wolniejszy i chyba dzięki temu jest szansa sprawdzić więcej możliwości; zajrzeć w różne zakamarki, w których przy serialu czy przy filmie nie ma szans rozgościć się na dłużej.
Wobec tego domyślam się, że przez pandemię zdążyłeś się stęsknić za graniem w teatrze.
Oj, bardzo, bardzo się stęskniłem i cieszę się, że teraz gramy dość często sztukę Kumulacja w reżyserii Tomka Sapryka. Jest to komedia, więc jest lekko, szybko i przyjemnie – to nie znaczy jednak, że nie intensywnie! Więc z wielką przyjemnością gram to przedstawienie. Czekam też z niecierpliwością, aż znów zaczniemy grać spektakle w Teatrze Studio i w Teatrze Polskim, ale to nie będzie tak szybko, bo to są sztuki z dużą obsadą.
Skoro mowa o czekaniu, to powiedz mi, proszę, na premierę jakiego filmu ze swoim udziałem czekasz najbardziej?
Czekam oczywiście na premierę Mistrza, czekam na Zupę nic w reżyserii Kingi Dębskiej. Na festiwalu w Gdyni będzie miał też premierę film Ryszarda Brylskiego, czyli Śmierć Zygielbojma, w którym również wziąłem udział.
Jak wspominasz swoją pracę przy tych projektach?
Zupa nic opowiada o dzieciństwie w PRL-u, więc jest to troszeczkę lżejszy temat niż Mistrz czy Śmierć Zygielbojma. Ja zagrałem tam wprawdzie tylko dwie sceny, ale myślę, że takie, na które będzie można zwrócić uwagę. Są dosyć istotne, jeśli chodzi o relacje z jedną z dziewczynek, które grają główne role. Myślę, że ten film będzie się bardzo przyjemnie oglądało.
A jeśli chodzi Śmierć Zygielbojma?
To jest długo wyczekiwany film – zrobiliśmy go już dwa i pół roku temu – poruszający trudne zagadnienie, ze znakomitą rolą Wojtka Mecwaldowskiego, który gra Szmula Zygielbojma. Czekam na ten film, by zobaczyć, jak wyszło nasze spotkanie z brytyjskimi aktorami: główną rolę gra syn Tima Rotha, Jack Roth – to było ciekawe spotkanie, też pod względem grania w innym języku niż polski. Ale filmu jeszcze nie widziałem, więc nie mogę nic powiedzieć.
Zdradzisz naszym czytelnikom, nad czym teraz pracujesz?
Myślę, że na wiosnę przyszłego roku rozpoczną się zdjęcia do filmu, który planowaliśmy z moim przyjacielem Sebastianem Chondrokostasem. Sebastian dostał w tym roku dofinansowanie z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. Będzie to koprodukcja polsko-grecka, być może dojdzie jeszcze jakiś koproducent, właśnie trwają rozmowy, natomiast deklarację ze strony greckiej już otrzymaliśmy. Jeśli wszystko się uda, to będę grał tam jedną z głównych ról.
Czy to oznacza, że do swojego CV już wkrótce będziesz mógł dopisać również granie w języku greckim?
Nie, będzie trochę po angielsku, trochę po polsku, a po grecku będzie mówiła głównie postać ojca mojego bohatera.
Dziękuję za rozmowę.