REKLAMA
Szybka piątka
Filmy, które TRACĄ z kolejnymi seansami
REKLAMA
Szymon Skowroński
- Ukryty wymiar – najpierw był dla mnie arcydziełem kosmicznego horroru, który pamiętałem z niezwykle plastycznych i sugestywnych wizji i efektów specjalnych. Po kilku seansach bezlitośnie odsłaniał swoje wady. Obejrzany kilka miesięcy temu po prostu mnie wynudził. Dlaczego? Tak naprawdę nigdy nie lubiłem jego bohaterów – interesowała mnie tylko groza, która biła z ekranu. Nawet Sam Neill nie jest w stanie nic tu zaradzić.
- Szeregowiec Ryan – ten film opowiada o grupie facetów, którzy najpierw strzelają, strzelają, potem strzelają trochę więcej, a w drugiej połowie są odstrzeliwani. Doceniam wirtuozerię operatorsko-montażowo-reżyserskiego warsztatu, doceniam walory produkcyjne, doceniam zaangażowane aktorstwo. Ale film ten nie jest zaznaczony żadnym wyraźnym konfliktem, nie ma w nim żadnej głębi, nie ma w nim czego, co na poziomie przesłania historii odróżniałoby go od wypracowania nastolatka o grupie dzielnych żołnierzy broniących świata przez nazistami. Kolejne seanse odbywały się na zasadzie zerkania na co ciekawiej zaaranżowane sceny akcji.
- Batman Tima Burtona – mimo genialnych scenografii i oszołamiającej oprawy, pierwsza odsłona przygód Batmana w wersji Tima Burtona robi na mnie coraz mniejsze wrażenie. Problemem jest tutaj tempo opowieści i postać Jokera w wykonaniu Jacka Nicholsona, który zabiera zbyt dużo ekranowego czasu na robienie zbyt głupich rzeczy. Dla równowagi dodam, że sequel, Powrót Batmana, uwielbiam coraz bardziej z każdym seansem!
- Dracula: wampiry bez zębów – Mel Brooks dał światu najlepsze parodie, ale swoją karierę zakończył jedną z najbardziej niemrawych i oczywistych. W czasach młodości film ten rozbawiał mnie do łez, teraz mógłbym porównać go do emeryta, który próbuje biegać, ale regularnie dostaje zadyszki. Suche żarty i kiepskie tempo to jedno, ale największym problemem jest to, że Brooks nie starał się ogrywać typowych horrorowych chwytów, a zamiast tego poszedł na łatwiznę i zrobił sobie jaja tylko z jednego, konkretnego tytułu – Draculi Coppoli. W ten sposób film szybko się przeterminował, a kolejny seans tylko rodzi pytanie: co mnie w nim kiedyś śmieszyło?
- Django (2012) – niektóre z filmów Quentina Tarantino mogę oglądać bez końca. W przypadku Django pierwszy seans zostawił po sobie raczej złe wspomnienia. Po kilku latach obejrzałem film w telewizji i zacząłem zastanawiać się nad jego fenomenem. Po kolejnych latach dałem mu kolejną szansę i utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie jest moja para butów. Myślę, że kolejnego seansu nie będzie, a gdybym nie miał absolutnie żadnej alternatywy – wolałbym nie oglądać nic.
Łukasz Budnik
- King Kong (2005) – pierwszy seans filmu Jacksona był znakomity i pomimo długiego czasu trwania (ponad trzy godziny) ani przez moment nie poczułem znużenia. Niestety, przy kolejnych okazjach łapałem się na tym, że czekam tylko na konkretne sceny, a wiele fragmentów zwyczajnie mnie nudziło – Jacksona kilka razy zdecydowanie poniosło (np. niepotrzebnie długa scena w wąwozie z robalami).
- Powrót do Garden State – pamiętam, że swego czasu był to jeden z moich ulubionych filmów (nie ukrywam, że w dużej mierze dzięki świetnej roli Natalie Portman), dziś – po kilku seansach – z jakiegoś powodu nie potrafię się już zmusić do powtórki, a chętnie wracam tylko do świetnej sceny z krzykiem nad przepaścią.
- Gwiezdne wojny: Epizod II – Atak klonów – być może ktoś powie, że co tu tracić, skoro to nawet nie jest dobry film. Dziś się zgodzę (choć wciąż bawię się na nim lepiej niż na Skywalker. Odrodzenie!), kiedyś jednak Atak klonów dawał mi mnóstwo radości, do tego stopnia, że nie zwracałem aż tak uwagi nawet na koszmarne dialogi i okropny wątek romantyczny. Kolejne seanse po latach zweryfikowały sprawę.
- Star Trek (2009) – jeszcze jedna kosmiczna seria. Film Abramsa świetnie odebrałem za pierwszym razem, ale gdy dochodziło do powtórki, seans dłużył się niemiłosiernie. Po czasie zaczął mi przeszkadzać także styl reżysera, tj. wszędobylskie światła, gorzej odebrałem także humor.
- 300 – kilka scen to oczywiście wciąż absolutne perełki audiowizualne (w końcu to Snyder), jednak gdy zna się już całość tej historii i wszelkie tricki twórców, seans 300 robi się nieco męczący.
REKLAMA