REKLAMA
Szybka piątka
Filmy, które są DOBRE tylko DO POŁOWY
REKLAMA
Maciej Niedźwiedzki
- Mroczny rycerz powstaje – do momentu pierwszej konfrontacji Batmana z Banem jest naprawdę znakomicie. Niestety dalej zaczynają mnożyć się złe pomysły i karkołomne scenariuszowe rozwiązania. Dwóch przeciwników zostaje nieszczęśliwie rozdzielonych, Bane zastawia pułapkę na wszystkich policjantów, dochodzi do nużącej, przeciągniętej gonitwy za bombą i zastanawiających montażowych skrótów. Finał trylogii Nolana w swojej drugiej połowie wyraźnie traci impet, charakter i klimat. Nie potrafię tego filmu nie lubić, ale mimo wszystko chciałem dostać dużo więcej.
- Odlot – na początku genialna, słynna już sekwencja przybliżająca małżeństwo Carla i Eli, później sympatyczne zawiązanie znajomości między staruszkiem i młodym Russellem oraz brawurowy, przepiękny lot domem przypiętym do kolorowych balonów. Nie będę owijał w bawełnę: gdy bohaterowie w końcu lądują i natykamy się na tego nieznośnego ptaka Stefana oraz bandę gadających psów, Odlot momentalnie traci cały urok i wyjątkowość. W pierwszej połowie – jeden z najwybitniejszych filmów Pixara. W drugiej – prawdziwy test na moją cierpliwość.
- Skyfall – Bardzo lubię i miejscami wręcz podziwiam pierwszą godzinę Skyfall. Czar jednak pryska, gdy poznajemy Raoula Silvę. Jego plany to autentyczne kurioza: absurdalne, nielogiczne i obrażające inteligencję widzów. A sam finał wydaje się być niezamierzoną parodią.
- Autopsja Jane Doe – intrygujący punkt wyjściowy. Śledztwo, sekcja zwłok, tajemnice, niejasności układają się w bardzo emocjonalny, specyficzny procedural. Gdy wszystkiego się już dowiadujemy, Autopsja Jane Doe przemienia się w trywialny, przewidywalny straszak i horror jakich naprawdę jest już za wiele.
- Ciekawy przypadek Benjamina Buttona – niezwykle interesujące wyjściowe założenie, wprowadzające postać, która z wiekiem młodnieje intryguje i działa na wyobraźnię. Niestety tego paliwa nie starcza na całą fabułę. Okazuje się bowiem, że finalnie nie ma to aż takiego znaczenia dla opowieści i mogłaby ona przebiegać bez jakiegokolwiek fantastycznego dodatku. To wyeksploatowana formułka, ale film Finchera to krystaliczny przykład kina o ogromnym, ale nie wykorzystanym potencjale.
Łukasz Budnik
Kolejność przypadkowa.
- Wolverine – gdyby utrzymać poziom pierwszej połowy, Logan doczekałby się dwóch znakomitych filmów spod ręki James Mangolda. Niestety, tak jak finał trylogii podoba mi się od A do Z, tak w Wolverinie wytrąca mnie druga połowa na czele z ostatnim aktem, wyrwanym jakby z innego filmu.
- Jestem legendą – powtórzę za kolegą Jackiem – do momentu, gdy bohater Willa Smitha rzeczywiście jest jedyną postacią filmu (nie licząc psa), to naprawdę świetna opowieść o przetrwaniu. Później jednak atmosfera mocno się rozmywa, a napięcie zanika.
- Wall-E – może trochę niesprawiedliwie, bo druga część filmu Stantona nie prezentuje niskiego poziomu – pierwsza, skupiona na perypetiach samego robota, jest jednak tak inna, specyficzna i po prostu świetna, że aż chciałoby się całą animację w takiej konwencji.
- W lesie dziś nie zaśnie nikt – do połowy bawiłem się całkiem nieźle i z zainteresowaniem śledziłem perypetie głównej grupy. Całość zabiła bzdurna geneza antagonistów, a im dalej, tym mniej w tym wszystkim zabawy i napięcia.
- To: Rozdział 2 – najlepsze, co ten film ma do zaoferowania, to interakcje Klubu frajerów po spotkaniu się lata później – jest wtedy zabawnie, dynamicznie, a chemia między aktorami porywa. Druga połowa uwydatnia przesadzony metraż i poświęca bohaterów na rzecz widowiskowości, która męczy.
REKLAMA