ZABÓJCZE MASZYNY. Epoka stali kontra ekologiczni hipisi
Uwaga – tekst zawiera spoilery dotyczące fabuły.
Nominacja do Oscara za efekty specjalne i Złota Malina za scenariusz i aktorstwo – tak w skrócie podsumowałbym debiutanckie, pełnometrażowe dzieło Christiana Riversa. A książka Philipa Reeve’a, chociaż pisana nieskomplikowanym językiem, wcale nie jest przecież taka zła. Są przynajmniej dłuższe opisy, a postaci nie recytują wprost do obiektywu dramatycznych komunałów. Pojawia się nawet trochę filozofii dla targanych sprzecznymi emocjami kilkunastoletnich egzystencjalistów. W filmie natomiast całą tę zajmującą, przygodową historię o dorastaniu w postapokaliptycznym świecie sprowadzono do pełnej kolorowych fajerwerków konfrontacji żarłocznych maszyn z kolonią ostatnich na Ziemi multikulturowych dzieci kwiatów. Na szczęście, jak można się spodziewać, wygrywają dobro i nadzieja na nowe, pokojowe życie.
Gdy usłyszałem gdzieś w reklamach, że niedługo będzie miał premierę najnowszy film Petera Jacksona, dałem się zrobić w konia. Była to prawda tylko „w jakimś sensie”, a więc standardowy sposób naciągania klienta na zawyżoną wartość produktu, dzięki obecności atrakcyjnego składnika w znikomej ilości. Kto to jednak ma wiedzieć? W zmyślnie zaprojektowanych reklamach dokładnego składu mydła przecież nie podają. W przypadku tego filmu owym lepem na widza był oczywiście Peter Jackson. W pewnym sensie można stwierdzić, że to jego nowy film, chociaż ani nie jest jego reżyserem, ani głównym scenarzystą. Jako potencjalny widz spodziewałem się jednak takiej samej roli, którą miał np. w Hobbicie, a twórcy reklamy doskonale o tym wiedzieli i nabili mnie w butelkę.
Reżyserem Zabójczych maszyn został wieloletni współpracownik Jacksona, Christian Rivers. Współpracę z nim zaczął jeszcze jako ilustrator przy Martwicy mózgu. Sprawdził się i został w teamie reżysera przy Niebiańskich stworzeniach, by wreszcie rozwinąć swoje umiejętności tworzenia efektów specjalnych w trylogii Władca Pierścieni, King Kongu oraz Hobbicie. Domyślam się, że skoro Zabójcze maszyny są jego kinematograficznym debiutem reżyserskim, to Peter Jackson miał na kształt całości przemożny wpływ. Zresztą nie tylko on. Spora część ekipy pracowała przy jego poprzednich, tolkienowskich dziełach (Fran Walsh, Philippa Boyens, Zane Weiner). Tym bardziej się więc dziwię, że coś takiego zobaczyłem na ekranie. Jedynym sensownym dla mnie wyjaśnieniem jest próba oderwania się od filmowej legendy Tolkiena i nakręcenie czegoś dla odświeżającego zarobku.
Bo sam zaczerpnięty z książki Reeve’a pomysł na zaimplementowanie teorii Karola Darwina do stworzenia krwiożerczych, ruchomych miast w steampunkowym klimacie jest znakomity i przede wszystkim pachnący filmową nowością. Wcale nie przeszkadza mi, że Darwin pewnie przewraca się w grobie, bo tak spłycono jego myśli. Na potrzeby filmu w zupełności ich wystarczyło. Oto więc jeden dominujący i drapieżny gatunek, czyli wielkie miasto Londyn, wydostaje się ze swojego naturalnego środowiska (Wyspy Brytyjskie) na wolność, którą jest zniszczony po wojnie europejski kontynent. Żeby przeżyć, miasto musi polować na inne, mniejsze miasta. Wchłania je do swojego ogromnego brzucha, mieszkańców asymiluje kulturowo, tworząc dla nich getta na najniższych poziomach, a samą zdobytą maszynerię przetapia na paliwo dla specjalnego układu napędowego. Jak to jednak bywa w zniszczonych środowiskach, liczba dostępnych ofiar wkrótce zaczyna maleć, a ogromny londyński potwór ma tak samo gigantyczne potrzeby – żyjący w nim ludzie, nastawieni do świata ekspansywnie, je mają. Wtedy jeden z inżynierów (Thaddeus Valentine – Hugo Weaving) wpada na sakramencko racjonalny pomysł odtworzenia kwantowej broni starożytnych (czyli w sumie nas w XXI wieku) i zdobycia osiadłego miasta za murem – Shan Guo na wschodzie, gdzie zamieszkują pokojowo nastawieni do świata i zniszczonego środowiska ludzie, i gdzie mieści się liga tzw. antymobilistów.