ZABÓJCA. Dłoń w rękawicy [RECENZJA]
Najnowszy film Davida Finchera to powolne, aczkolwiek niezwykłe doświadczenie. Nie nadaje się do oglądania na laptopie (premiera już 10 listopada na Netfliksie), co nie zmienia faktu, że wraz z seansem w kinie Zabójca wiele zyskuje. Recenzujemy najnowsze dzieło mistrza suspensu, które mieliśmy już okazję obejrzeć podczas festiwalu w Wenecji.
Tytuł tej recenzji, tak jak każdy element nowego Fincherowskiego dramatu, jest w pełni przemyślany. Już na samym początku filmu dowiadujemy się, że nasz tytułowy zabójca (rewelacyjny Michael Fassbender) do swoich zleceń przygotowuje się, słuchając całej dyskografii The Smiths, kultowego zespołu z Wielkiej Brytanii. W sumie ma to całkiem spory sens: The Smiths to brytyjski band, który dynamiczne i niekiedy skoczne gitarowe kompozycje łączy z cmentarnymi, wręcz przytłaczającymi tekstami. A praca płatnego zabójcy jest właśnie jak jeden z ich utworów: brzmi i wygląda to całkiem estetycznie, nawet i harmonijnie. Problem w tym, że całość sprowadza się do zabijania drugiego człowieka…
Nazwanie tego tekstu hasełkiem w stylu „Ten czarujący Pan” (nawiązującym do jednej z najpopularniejszych piosenek zespołu: This Charming Man) byłoby sporym nadużyciem, wręcz może i nadinterpretacją. Natomiast „Dłoń w rękawicy” (Hand in Glove) ma tu znacznie większy sens. Nie tylko koresponduje z treścią filmu – Fassbender i te jego stylowe rękawiczki rządzą! – ale i odnosi się do jednego z utworów wspominanego powyżej zespołu. Bo w gruncie rzeczy Zabójca opowiada o tym, że wszyscy zakładamy maski, tak jak postać Fassbendera ubiera się w rękawiczki. Na co dzień to kochający facet, który dla swojej partnerki zrobi wszystko (dosłownie i w przenośni – w końcu udowodni nam to sam film!). Raczej nikt nie domyśliłby się, że stylowe ubrania i piękna willa, w której żyje, nie zostały kupione za pieniądze jakiejś ogromnej korporacji. Nic z tych rzeczy! Fassbenderowski zabójca zarabia w bardzo nieelegancki sposób, choć jego ubiór z poniższego kadru wcale tego nie sugeruje.
A więc tak, pierwsza misja wykonana: mamy już nieco wymyślny wstęp, więc pora na trochę więcej szczegółów. Na pierwszy rzut oka nic się tutaj nie wyróżnia: nasz (anty)bohater popełnia kosztowny dla niego (i jego pracodawców) błąd. W swojej długoletniej karierze ani razu nie zdarzyła mu się tak kardynalna pomyłka, która nagle zacznie rzutować na całe jego życie. Kiedy tytułowy zabójca zostaje uznany za zagrożenie dla swojego szefostwa, które notabene boi się, że ten zdradzi komuś szczegóły związane z nieudanym zleceniem, ci postanawiają go uciszyć. Kiedy jednak nie zastają go w jego domu, ofiarą (praktycznie śmiertelną) staje się jego partnerka. „The Killer” nie może uwierzyć, że jego dawni wspólnicy zadali cios poniżej pasa.
Stajemy się nagłymi świadkami wyciszonej i filozoficznej vendetty naszego zabójcy. Po drodze Fassbender dywaguje nad sensem istnienia, a jego przemyśleń słucha się jak podcastu złożonego z mniej inwazyjnych porad Jordana Petersona. Choć chwilami kiczowate, to mają swój niepowtarzalny urok. Zaczynamy ufać naszemu zabójcy, bo ten (paradoksalnie) zwierza nam się niczym na kazaniu. Empatyzujemy z nim, choć przecież nie ma on za grosz szacunku dla ludzkiego życia.
Najbardziej cieszy tu fakt, w jaki sposób Fincher poprowadził Fassbendera i wreszcie (po tylu latach gry w słabych produkcjach) znowu pozwolił mu zabłysnąć. Fassbender skupia się na sztuce niuansu: lekko moduluje swój głos, operuje całym ciałem i ze swoją kamienną twarzą poluje na następne cele, które zaczynają zagrażać zarówno jemu, jak i jego ognisku domowemu. Są tutaj sceny mistrzowsko poprowadzone, w których Fassbender wzrokiem penetruje swoje przyszłe ofiary, dając im przy tym do zrozumienia, że od teraz ich dni są już policzone. Obaj panowie grają ciszą i wychodzi im to fenomenalnie. To momenty, podczas których domowa kanapa wprowadzałaby w stan ukojenia, natomiast siedzenia w kinie stymulują, wprowadzając widzów w nieoczywisty trans. Mało który twórca filmowy potrafi uzyskać taki efekt w tak wleczącym się filmie.
To coś w rodzaju połączenia Fincherowskiego sznytu z typowym slow cinema i intensywnym thrillerem. Mieszanka wybuchowa, bo te dwa elementy na papierze zupełnie do siebie nie pasują. Do tego siła tego filmu bazuje na tym, że niby nie dzieje się nic, a tak naprawdę dzieje się tutaj wszystko. W końcu scen akcji realnie jest tyle, co kot napłakał, a my i tak jesteśmy przykuci do ekranu aż do samego końca.
Specyficzny eksperyment, ale jakże udany. Fincher wgryza się w swój ulubiony gatunek tak, jak jeszcze nigdy tego nie robił. Za to należy my się szacunek – jeszcze kilka lat temu powiedzielibyśmy, że w thrillerach reżyser zrobił już wszystko, co tak naprawdę się dało.