Z PIANĄ NA USTACH. Wściekłe psy, które warczą w męskim sercu
Szczypta (a nawet nieco więcej) polskości w kinie, które może przejść niezauważone – o czym tym bardziej warto pisać, bo to film, który jest całkiem udany nie tyko z powodu tej kontrybucji. Z pianą na ustach jest więc produkcją łotewsko-litewsko-polską, która wymaga szerszej uwagi nie tylko z powodu tego, że duża cześć kwestii technicznych została rozwiązana przez polskich twórców, ale przede wszystkim dlatego, że radzi sobie jako mroczna, zmetaforyzowana opowieść o czeluści w męskim sercu oraz sytuacji ekstremalnej, która każe mu poskładać się na nowo.
I choć obraz Janisa Nordsa korzysta z języka kina gatunkowego, więcej mamy tutaj podróży do wnętrza ludzkiego umysłu niż wystrzałów i grozy. Didzis był niegdyś świetnym policjantem, lecz po utracie nogi znalazł się na równi pochyłej, jakby utrata kawałka ciała (co nie jest pokazane wprost) oderwała mu również coś ważnego z życia. Kiedy jego małżeństwo powoli się rozpada, postanawia zająć się szkoleniem psów policyjnych, w czym okazuje się być całkiem dobry – w przeciwieństwie do bycia partnerem. Pewnego razu jego wyszkolone bestie uciekają, zarażają się wścieklizną i terroryzują okolicznych mieszkańców. Z pozoru proste zadanie wyłapania czworonogów będzie jednak dla Didzisa pretekstem do zmierzenia się z czymś o wiele mroczniejszym, zalegającym na dnie ludzkiej duszy. Trudno jest przecież uratować uratować bliskich, kiedy nie ma się przepisu na naprawę samego siebie.
Jest to więc kino o czymś więcej niż wyłapywaniu wściekłych psów, a tematy oscylują wokół codzienności – butwiejące małżeństwo (w które wdziera się młody i przystojny ratownik), kalectwo, emocjonalna pustka oraz wyrwy w ego, gdy główny bohater zdaje sobie sprawę, że w czyichś oczach może wybrakowany… Łatwo byłoby uczynić z uciekających psów prostacką metaforę zmagania się z chaotycznymi elementami naszego życia, ale subtelne wnikanie w sytuację głównego bohatera pomagają zaangażować się w przedstawioną intrygę z dużą czułością. Akcja filmu rozgrywa się w ciągu zaledwie trzech dni, więc wiele spraw należy sobie dopowiedzieć, między innymi sytuację intymną między Didzisem a coraz bardziej znudzoną małżeństwem Janą. Zarażone wścieklizną w pobliskim lesie psy są nieokiełznaną siłą, postawioną naprzeciwko apatycznym spojrzeniom dawniej kochających się ludzi. W ich życiu emocje zarysowane są za pomocą jednej tylko barwy, a o żadnej pianie na ustach nie może być mowy. Ten kolor to szarość. Napięcia wewnątrz człowieczej natury są bowiem drżeniem przegrania i rezygnacji – obserwujemy więc z dużą niewygodą rozpad uczuć oraz wdzierający się w ich nudę życiową chaos. Jest to niewątpliwie bardzo krytyczna oraz zauważająca smutne sprawy historia o utracie nie tylko części ciała, ale również statusu. Pogoń za czymkolwiek, oby tylko było fizyczne, może pomóc w wybudzaniu się z apatii.
Pomocne są w tym są zabiegi operatorskie – duszne, ciasne, powolne, wzbierające w widzu napięcie, które wprawdzie znajduje coś na wzór ujścia, ale dopiero w scenie, która rzuca nowe światło na całą historię. I właśnie technikalia, czyli coś, przy czym pracowali „nasi”, świetnie wypadają w uwiarygodnieniu psychologicznej pułapki tego psychologicznego surwiwalu.
W powstaniu filmu mieli swój udział polscy specjaliści: charakteryzatorka Agnieszka Hodowana, montażystka Agnieszka Glińska i kompozytor Mikołaj Trzaska, który dał nam pulsującą, ambientową i bardzo klimatyczną muzykę. Również za efekty komputerowe odpowiada polska firma. Miło więc na to wszystko patrzy się z dwóch powodów – metafora zaszczutego, ale też i wykastrowanego fizycznie i emocjonalnie mężczyzny otoczonego przez wściekłe zwierzęta jest czytelna dzięki stronie narracyjnej i formalnej. A to dużo – można byłoby się przecież wykąpać w morzu pretensjonalności.