search
REKLAMA
Anime

YOUR NAME. Anime dalekie od banału

Jacek Lubiński

14 lutego 2018

REKLAMA

Kimi no na wa. – czyli oryginalny tytuł filmu, który w Polsce nie doczekał się na razie dystrybucji – oznacza dosłownie „Jak masz na imię?”. Pytanie to pada zresztą w jednej ze scen anime Makoto Shinkaia. Lecz sama historia zawarta w Your Name przepełniona jest wieloma znaczeniami, daleka od banału i dosłowności. Wręcz przeciwnie – prócz oczywistego pierwiastka miłości, która unosi się w powietrzu rysowanych kadrów, to pięknie mistyczne dzieło, które intryguje coraz bardziej z każdą kolejną minutą seansu. Już choćby to sprawia, że warto zainteresować się tym nieoczekiwanym przebojem z Kraju Kwitnącej Wiśni, elektroniki i Pokémonów.

Wszystkie te elementy są zresztą wyraźną częścią tego dzieła, które na portalu IMDb szybko wspięło się na 79. miejsce najlepiej ocenianych filmów w historii. O ile z tak dużym zachwytem można się trochę kłócić, tak bynajmniej nie dziwi fakt, iż Your Name doskonale poradziło sobie także w box offisie, stając się czwartym największym hitem wszech czasów w Japonii, a także najszybciej zarabiającym tam anime i pierwszym na szczycie niebędącym tworem Studia Ghibli i/lub Hayao Miyazakiego (na chwilę obecną wpływy sięgają ponad 350 milionów dolarów amerykańskich!). Nie dziwi to, gdyż jest to niezwykle lotna, sympatyczna, wzruszająca i mocno przyjazna widzowi produkcja. I to nawet takiemu, co za danym gatunkiem i/lub formą nie przepada.

Pozornie to banał. Jest on i jest ona – dwójka nieznajomych sobie nastolatków. On – Taki – mieszka w Tokio, gdzie także pracuje jako kelner. Otoczony technologicznymi nowinkami, z przyjaciółmi u boku i potencjalną miłością na horyzoncie zdaje się wieść udane, acz nie perfekcyjne życie. Ona – Mitsuha – żyje z kolei na wsi, z której pragnie się jedynie wyrwać. Zewsząd otoczona tradycją, onieśmielona startującym w lokalnych wyborach ojcem i z młodszą siostrą jako przysłowiową kulą u nogi. Co ich łączy? Kometa. Oraz wspólne sny, które bardzo szybko okazują się rzeczywistością. W ich trakcie Taki staje się Mitsuhą, a Mitsuha Takim. Początkowo nieświadomie wpływają na otoczenie tej drugiej osoby. Z czasem jednak zaczynają sobie wzajemnie pomagać. W końcu usiłują się skontaktować…

No cóż, w kinie wielokrotnie mieliśmy podobne eksperymenty z zamianą ciał, co by wymienić tylko Vice Versa, Zwariowany piątek lub… Zamianę ciał sprzed kilku lat. Cały sęk w tym, że dla Shinkaia – który inspirował się raczej rodzimą przypowieścią Torikaebaya Monogatari, opowiadaniem Grega Egana The Safe Deposit Box oraz takimi tytułami, jak Inside Mari, Ranma ½ i Dom nad jeziorem – to zaledwie punkt wyjścia, a nie atrakcja sama w sobie. A fabuła – pełna kolejnych niespodzianek, które nie są przy tym jedynie tanimi zwrotami akcji – to zdecydowanie coś więcej niż tylko ładna historia miłosna, wynik której, jak mogłoby się wydawać, łatwo przewidzieć. Your Name, mimo wyraźnych elementów komediowych, romantycznych, akcji oraz fantastycznych, zdecydowanie bliżej do egzystencjalnego melodramatu – oczywiście dalece bardziej atrakcyjnego w formie i treści od klasycznych reprezentantów gatunku, zatem swoista powaga tego stwierdzenia absolutnie nie powinna odstraszać od obejrzenia.

Niemniej u podstaw całej intrygi leży tu wszak wielka tragedia – i to zarówno ta osobista, jednostkowa, jak i masowa, rodem z najlepszych filmów katastroficznych. Co więcej, ma ona swoje ujście w rzeczywistości, bo choć Shinkai umiejscowił część wydarzeń w fikcyjnym miasteczku Itomori, to inspirację stanowiła dla niego leżąca na wyspie Honsiu miejscowość Hida. Z kolei motyw wspomnianej komety – o roli której za dużo pisać nie należy – to pokłosie trzęsienia ziemi u pacyficznego wybrzeża regionu Tōhoku z 2011 roku. Ten dramat dodatkowo polano mistycznym sosem, lecz na tyle przystępnie podanym, że zrozumiałym nawet dla nieobeznanych w azjatyckiej kulturze (choć japoniści zapewne wyniosą z seansu nieco więcej). Duża w tym zasługa pewnych skrótów, które obierają twórcy, nie siląc się na łopatologiczne wyjaśnienia każdego detalu, oraz jednoczesnego zamerykanizowania narracji.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA