X-MEN: OSTATNI BASTION. Finał trylogii o mutantach Marvela
Film poraża widowiskowością. Twórcy serii posiedli umiejętność skutecznego przekładania na obraz scen, które zrazu poważnie wyglądać mogą tylko na kartach komiksu (twórcy poprzednich Supermanów wręcz celowali w niezamierzenie śmiesznym, bo dosłownym i biednym technicznie przenoszeniu na ekran tego typu kwiatków). Chodzi przede wszystkim o bodaj największą przeprowadzkę w historii kina, kiedy Magneto wyrywa z posad most Golden Gate i przenosi go w inny rejon zatoki San Francisco, łącząc miasto z wyspą Alcatraz. Słysząc taki opis, można pomyśleć “no chyba nikt nie porwie się na pokazanie tak absurdalnego pomysłu, zdolnego zachwycić co najwyżej komiksową dzieciarnię i zdeklarowanych X-freaków”. Coś, co na papierze jest na miejscu, nie zawsze dobrze wygląda w ruchu. A tymczasem Brett Ratner pokazał, czyniąc z tej przegiętej, nawet jak na świat X-Men bredni pierwszorzędną, wbijającą w fotel, zdumiewającą techniczną perfekcją i emanującą czystą filmową energią atrakcję. W równie zachwycający sposób pokazano zatrzymanie konwoju przez Magneto, wspomnianą wcześniej konfrontację Jean z Magneto i Xavierem, nie mówiąc o finałowej demolce, która przyćmiła rozmachem finały dwóch poprzednich filmów. Lecz nawet jak na tak naładowany atrakcjami spektakl, wywiedziona z poprzednich filmów twórcza filozofia autorów, dotycząca użycia efektów wizualnych pozostała utrzymana w mocy.
Podobne wpisy
Efektów jest mnóstwo, co jeden to lepszy, bo większość z nich wyprodukowała Weta Digital (choć przez moment mignął nawet mój ulubiony spartolony efekt, czyli oczywiście cyfrowy dubler, poruszający się jak Shrek), lecz wciąż służą one opowiadaniu historii a nie na odwrót. Najbardziej zaskakujące użycie cyfrowej magii widać już w dziejącym się 20 lat wcześniej prologu. Magneto i Xavier (chodzący jeszcze o własnych nogach) poznają niesamowitą dziewczynkę nazwiskiem Jean Grey. Cała, iście zdumiewająca iluzja polega na tym, że Ian McKellen i Patrick Stewart naprawdę wyglądają na 20 lat młodszych! Dzięki mozolnej pracy animatorów, z ich twarzy zniknęła większość zmarszczek, skóra uległa wygładzeniu, oczy pojaśniały. Niesamowity przykład zaprzęgnięcia budzącej respekt techniki do wykonania efektu równie trudnego, co naturalnego na ekranie.
Każdą część muzycznie dopowiadał inny kompozytor. Tym razem zadanie wypełnił John Powell, od kilku lat etatowy dostarczyciel znakomitych soundtracków do komputerowych bajek z DreamWorks. Jego ilustracja trzeciej odsłony X-Men spełnia wszystkie oczekiwania. Jest głośno, potężnie, ekspresyjnie, a gdzie trzeba lirycznie i chwytająco za serducho (nawiasem mówiąc sceny z gatunku tych wzruszających, są najlepsze z całej serii, nie tylko muzycznie). Tradycyjnie na ekranie pojawił się na moment Stan Lee – zagrał staruszka w ogródku, zdziwionego lejącą się w górę wodą ze szlaucha, podczas pierwszej prezentacji mocy Jean w prologu. Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów, jak mawiał klasyk. Może się tu coś nie podobać? Może tylko przesunięcie ciężkości na innych Mutantów, co osłabiło udział i możliwości aktorskie Anny Paquin czy Patricka Stewarta. James Marsden i Rebecca Romijn (już bez Stamos) także zupełnie nieoczekiwanie znikają z ekranu. A kolejna część raczej powstanie, jak sugerują to dwie finałowe sceny, jedna przed napisami końcowymi i druga – UWAGA! – po napisach, które naprawdę warto przeczekać. Dodając do tego wyniki box office, można spodziewać się rychłej odpowiedzi na zadane pod koniec pytania.
Seria X-Men, podobnie jak jej problematyka, ulega ciągłej ewolucji. Pierwszy film gładko wprowadzał w klimat, drugi sprawnie pogłębił aspekty moralne i podrasował widowiskowość. Film Bretta Ratnera natomiast przyniósł wszystko to, czego można oczekiwać od kolejnego sequela i jednocześnie zaoferował znacznie więcej. Zamiast zakopywać się we własnych schematach i obudowywać przewidywalnymi rozwiązaniami, X-Men: Ostatni Bastion przyniósł nadspodziewanie potężną dawkę czystej, prawdziwej magii kina, zdolnej zachwycić nie tylko X-maniaków. No, chyba że ktoś nie lubi widoków latających mostów.
Tekst z archiwum Film.org.pl (2006.06.04)