Czas powiedzieć sobie DOŚĆ! Dlaczego MCU powinno było się zakończyć na „Endgame”
Nie udało mi się obejrzeć do końca trzecich Strażników Galaktyki. Od drugiego sezonu Lokiego też się odbiłem. To i tak lepiej niż w przypadku Hawkeye’a, którego porzuciłem po kilku odcinkach. WandaVision dokończyłem raczej z obowiązku, jako przetarcie przed seansem drugiego Dr. Strange’a, ale już Tajną inwazję zaprzestałem oglądać po odcinkach dwóch, bo zwyczajnie mnie znudziła i do niczego nie była mi potrzebna. Do She-Hulk, przepraszam, ale nawet nie wystartowałem. Trzeci Ant-Man? A kogo to obchodzi.
Stoimy przed obliczem wiekopomnego wydarzenia. Gigant zaczął chwiać się w posadach, bo jego nogi okazały się z gliny. Na naszych oczach powoli dobiega końca wielki projekt wielkiego kinowego uniwersum filmów Marvela, bo zwyczajnie widzowie przestali odczuwać nim zainteresowanie. Na ekrany kin już wkrótce wejdzie Marvels, który, co wieszczę z przekonaniem, przypieczętuje to, co obserwujemy od dawna, ale boimy się nazwać po imieniu – że Marveloza nam tyłem wychodzi. Nie pamiętam wcześniej sytuacji, w której tak szeroko reklamowany film, będący efektem niezwykle dochodowej serii filmowej, był jednocześnie tak ewidentnie skazany na finansową porażkę.
Co poszło nie tak? Zanim odpowiem na to pytanie, chciałbym jednak podkreślić, że przez długi czas broniłem się przed podpisaniem się pod słowami Martina Scorsese, który określił filmy Marvela mianem rollercoasterów. Lubię kino popularne. Lubię odnajdywać w nim to, co wydaje się mało oczywiste – jakąś uniwersalną wartość, która sprawia, że filmy prócz rozrywki zapewniają też solidną dawkę życiowej rozkminy. Marvel to zapewniał. Projekt, który z powodzeniem tworzony był od 2008, czyli od momentu ukazania się światu pierwszego Iron Mana, był czymś, czego popkultura w takim wymiarze wcześniej nie znała. Nastała era nie tyle efektownego kontynuowania liniowego pomysłu, ile tworzenia szeroko zakrojonej mapy rozproszonych punktów, reprezentowanych przez poszczególnych bohaterów, a skupionych wokół jednego celu. Tak powstało kinowe uniwersum, które było jednocześnie przeniesieniem praktyk komiksowych na język kina w najdoskonalszej jak dotychczas formie.
Minęło piętnaście lat i najwyraźniej dziecko zbuntowało się przeciwko swemu rodzicowi, zamiast budzić dumę i być sprawcą sukcesów, postanowiło przynosić same rozczarowania. Jesteśmy świadkami ewidentnego kryzysu na podwórku MCU (który poniekąd także dotyka wroga zza miedzy, czyli DCU). Kolejne wypuszczane filmy nie zbierają satysfakcjonujących wyników z kin, przez co szybko trafiają do disneyowskiego strumienia poświęconej im platformy. Z kolei odgałęzienia serii, czyli seriale, przez chwilę budziły nadzieję na coś oryginalnego (bo czymś takim trudno nie nazwać pierwszego sezonu Lokiego), wprowadzały nowego przeciwnika, dały nadzieję na wpuszczenie do tego świata świeżego powietrza. Stało się jednak coś odwrotnego i z mojej perspektywy, zamiast świeżości, obserwujemy stopniowe rozmienianie się tej niegdyś zwartej fabuły na drobne. Efekt, przynajmniej u mnie, to ziewanie, wiercenie się i szybkie tracenie zainteresowania.
Są dwa powody takiego stanu rzeczy i postępującego uprzedzenia do kolejnych produktów Marvela. Uwaga, co może wydać się zaskakujące, jednym z nich nie jest zmęczenie materiału lub – jak kto woli – zmęczenie superbohaterami. Jak pokazują doświadczenia z The Boys, Peacemakerem czy animowanym Niezwyciężonym, da się zauważać, że zmiana formuły zmienia optykę. Z wielkiego balona gromkopierdnych opowieści o herosach, którzy walczą ze złem, wystarczyło nieco popuścić powietrza, zacząć ironizować, czasem nawet jawnie drwić z zastygłych schematów gatunku, by widownię dalej fascynowały historie o facetach (i kobietach) w trykotach. Marvel jednak przez lata pozostał nieugięty w swym nadęciu, co najwyraźniej zaczęło wychodzić ludziom bokiem.
Ale – jak wspomniałem – nie w tym upatrywałbym przyczyny upadku. Bardziej wskazywałbym to, że ta swoista „mapa myśli”, która utworzyła się przez lata gromadzenia nowych wątków, połączeń fabularnych urosła po piętnastu latach do rozmiarów, których nie da się jedną myślą ogarnąć. Jeśli potrafimy liczyć, to wiemy, że przez ten czas zmieniło się pokolenie widzów. Ci, co wychowali się na Iron Manie, założyli rodziny i zaczęli żyć, przestając być dla kiniarzy głównym źródłem dochodu. Nowa młodzież, która weszła do kin w okolicach Endgame, czyli przy czwartej fazie MCU, zaczęła już z trudem odnajdywać się w projekcie, którego poszczególne odsłony wymagały znajomości jeśli nie całej historii, to przynajmniej kilku innych bratnich filmów lub seriali powiązanych tematycznie. W czym, co słuszne, zaczęto upatrywać skok na kasę, bo jak inaczej nie nazwać wymogu, który stał przed osobą chcącą wydać bilet na trzecich Strażników Galaktyki, którzy dla lepszego odbioru filmu bezwzględnie powinni też wydać kilka dolarów na dostęp do platformy Disney+.
Druga przyczyna jest jeszcze bardziej prozaiczna. Bez wglądu na to, że pewne mity funkcjonują w kulturze popularnej bezustannie, to jednak konkretna historia powinna mieć swój początek i koniec, jeśli chcemy, by posiadała ona jakieś znaczenie. Idealnym momentem był finał wspomnianego Endgame – czuć było tu stawkę, w odróżnieniu od tego, co można poczuć teraz. Niestety, księgowi z Disneya uznali, że tak spektakularny sukces finansowy to coś, z czego grzechem byłoby nie skorzystać. Twórcy MCU dali tym samym publiczności do zrozumienia, czerpiąc z doświadczeń serialowych, gier komputerowych i komiksów nade wszystko, że koniec jest synonimem czegoś smutnego, więc nie chcąc widowni takiej przykrości sprawiać, będą MCU rozbudowywać tak długo, jak długo będziemy wydawać na to pieniądze. Rozrysowując na kolanie nowe zagrożenia i kontynuując na siłę niektóre wątki, mizdrząc się do widza kategorią R czy TV-MA (patrz zwiastun Echo), by karuzela kręciła się dalej.
Uzasadnione są więc docierające zza oceanu plotki, że kolejnych faz może już zwyczajnie nie być. Że twórcy mogą wkrótce zdecydować się na twardy reboot, a już na pewno, że chcąc ponosić mniejsze ryzyko, będą przeznaczać na widowiska znacznie mniej pieniędzy (o czym ma świadczyć przykład tworzonego właśnie Blade’a). Według mnie, jeśli umiera bohater, od którego cała ta zabawa się zaczęła, wypada powiedzieć sobie – dopięliśmy swego, pora się rozejść. Każdy kolejny projekt oddany do użytku po tak doskonale rozpisanym climaksie, będzie niczym innym jak popłuczynami po wielkiej historii. Pora przełknąć gorzką pigułkę i przyjąć do wiadomości tytuł ostatniego godnego uwagi filmu tego świata. Gra skończona.