WYZNANIA MORDERCY. Solidny thriller z banalnym zakończeniem
Opisane w książce morderstwo sprzed lat staje się przyczynkiem do wznowienia policyjnego śledztwa – brzmi znajomo? Wyznania mordercy nie są jednak remakiem Amoku Kasi Adamik, lecz koreańskiego filmu o tym samym tytule z 2012 roku. Najwyraźniej rację miał Friedrich Dürrenmatt, pisząc, że ludzkie losy rozgrywają się jednakowo, nawet w tak szczególnych przypadkach.
Może się wam wydawać, że uczynienie zabójcy celebrytą w naszym wspaniałym, cywilizowanym świecie nie jest możliwe, a reżyser Yû Irie sięga po ponurą wizję społeczną rodem z Czarnego lustra. W takim razie poznajcie Isseia Sagawę, okrutnego kanibala, który nigdy nie trafił do więzienia dzięki pozycji wpływowego ojca. Mało tego, regularnie występuje w telewizji, ma własną rubryczkę w lokalnym brukowcu, a nawet… wydawał opinie o potrawach podawanych w wielu japońskich restauracjach. Issei Sagawa nie jest bohaterem Wyznań mordercy. To postać ze świata rzeczywistego, która w dostatku doczekała spokojnej starości.
Niektórzy mogą podnosić argument “dziwności” Japonii, ale przecież celebrytów (chwilowych, wieloletnich, osadzonych, przebywających na wolności), którzy zaistnieli w mediach, odbierając życie innym lub doprowadzając do śmierci manipulacjami, mamy znacznie więcej, od zmarłego pod koniec ubiegłego roku Charlesa Mansona przez Varga Vikernesa z black metalowego Burzum po Katarzynę Waśniewską. W filmie Iriego zostajemy więc wciągnięci w historię fikcyjną, ale prawdopodobną. Realizm wzmacniają amatorskie zdjęcia przeplatanie ze zdjęciami profesjonalnymi oraz obecność mediów społecznościowych, której reżyser nie komentuje, a jedynie przyjmuje za stały element współczesnego świata. Te wszystkie drobne zabiegi są ważne, bo nie pozwalają na ucieczkę do bezpiecznego “u mnie to by nie mogło się wydarzyć”, a jest przed czym uciekać.
Pierwsze sceny to niepokojący kolaż obrazów z hałaśliwym, industrialnym podkładem muzycznym w tle. Te kilka minut ustawia ton filmu i to właśnie on jest jego największą zaletą. Ponura codzienność złamanych ludzi z wypisaną na twarzach obojętnością do życia zrzuca na barki widza ciężar, jakiego nie rozładowują ani sceny akcji (właściwie nie ma żadnych), ani choćby jeden wymuszony uśmiech. Tatsuya Fujiwara (który zasłynął dzięki znakomitemu Battle Royale oraz japońskiej adaptacji filmowej mangi Death Note) doskonale manipuluje emocjami, na przemian każe nienawidzić swoją postać i współczuć jej, a kompozytor Masaru Yokoyama stworzył imponującą ścieżkę dźwiękową pełną odgłosów, hałasów i szumów, które czasami zdają się wręcz słyszalne dla bohaterów. Długo można by zachwalać… i wtedy następuje akt trzeci.
Wszystko, co przez nieco ponad godzinę tworzył Irie, błyskawicznie rozbija się o mur doskonale znanych klisz, łącznie z mordercą wykrzykującym do swojego przeciwnika: “Jesteśmy tacy sami!”. Obowiązkowe odwrócenia sytuacji w finale musiało nastąpić, kryminalny thriller nie mógłby się obejść bez kilku zwrotów akcji, niemniej za każdym zakrętem poziom wiarygodności drastycznie spada, a bezradny reżyser nie wie, jakie zaproponować nam zakończenie, więc oglądamy ich kilka, wszystkie przydługie i patetyczne. Jeżeli zmęczyła was końcówka Powrotu króla, to Wyznania mordercy jeszcze bardziej dadzą się wam we znaki, a w dodatku trudno uwierzyć, że dopełnienie zemsty tak gwałtownie przynosi spokój ducha i możliwość powrotu do “normalnego” życia. Cała początkowo pasjonująca, realistyczna konstrukcja legła w gruzach.
Szkoda, że sprawnie budowanego napięcia nie wytrzymał jego autor. Irie na półmetku zdewastował własny film i z mrocznego thrillera uczynił łzawy, hollywoodzki banał. Seans nie staje się z tego powodu nieznośny, ale w rękach sprawniejszego twórcy otrzymalibyśmy obraz więcej niż przeciętny.
korekta: Kornelia Farynowska