FILIP. Polskie kino wojenne, jakiego nie znacie [RECENZJA]
Zawsze gdy siadam do recenzowania filmu wychwalanego tak, jak wychwala się dziś Filipa, mam gigantyczny problem. Wiem, że słowa „najlepszy”, „olśniewający” i „wbijający w fotel” niewiele znaczą w zalewie pochwał i zachwytów. Wiem też, że jestem siedemdziesiątą ósmą osobą, która użyje ich w kontekście tego obrazu. Cóż, czasem chyba jednak warto się powtarzać. Szczególnie kiedy TVP (!) produkuje dzieło tak nieoczywiste, zniuansowane, pozbawione martyrologicznej wymowy i moralizatorskiego zadęcia. Dzieło skupione na jednostce dalekiej od krystalicznego charakteru. Tak, TVP wyprodukowało świetny film historyczny. To nie żart. Filip to jeden z najlepszych obrazów traktujących o II wojnie światowej w dziejach polskiej kinematografii.
Ewenement w polskim kinie
Podczas uroczystej premiery nowego filmu Michała Kwiecińskiego, reżysera filmów Statyści, Bodo czy Jutro idziemy do kina, jeden z producentów wygłosił ze sceny krótkie przemówienie, w trakcie którego stwierdził, że Filip to najlepszy film wojenny po 1989 roku. Zawsze bawią mnie tego typu deklaracje, szczególnie gdy padają z ust osób stojących za danym projektem. Po seansie zrozumiałam jednak, że nie było to marketingowe pustosłowie. Filip to obraz niespotykany w naszej rodzimej kinematografii.
Jestem oczywiście daleka od stwierdzenia, że w ciągu ostatnich 34 lat nie powstał w Polsce żaden dobry film o wojnie. Fenomenalnym dziełem jest Wołyń Wojciecha Smarzowskiego, niecodzienną i bardzo odważną formę opowiadania o powstaniu warszawskim wybrał Jan Komasa w Mieście 44 (które osobiście bardzo lubię). Jednak Filip to coś zupełnie innego. Adaptując autobiograficzną powieść Leopolda Tyrmanda, Kwieciński nie skupił się na istotnych historycznie wydarzeniach, nie przedstawił przebiegu walk, nie obrazował cierpienia ogółu. Trudno nawet nazwać Filipa filmem stricte wojennym, bo choć opowiada o czasach II wojny światowej, a wszystko, co się dzieje na ekranie, bezpośrednio z wojny wynika, akcenty są tu rozłożone zupełnie inaczej. Największy pada zaś na tytułowego bohatera, jego traumy, gniew, tęsknoty, lęki, wewnętrzne zmagania i przemiany.
Wojenna rzeczywistość
Do końca życia będę pamiętać, jak gigantyczne wrażenie zrobił na mnie debiut Leszka Wosiewicza. Kornblumenblau (1988) zachwycił mnie tym, jak szczerze i bez patosu opowiadał o obozowej rzeczywistości. Zafascynował bohaterem, który nie był ani męczennikiem, ani łotrem, ani herosem kroczącym dzielnie z bogiem, honorem i ojczyzną na ustach. Żaden z oświęcimskich tekstów kultury – poza czytanym w liceum U nas w Auschwitzu – nie zaskoczył mnie tak swoim naturalizmem. Od tego dnia czekałam, aż polskie kino znów pokaże dzieje zwykłego, niedoskonałego człowieka próbującego przetrwać w wojennej rzeczywistości. Człowieka, któremu kibicujemy, choć nie zawsze pochwalamy jego czyny, ale też jednocześnie nie czujemy się upoważnieni do tego, by go oceniać. Zawiodłam się wiele razy, a po niedawnym Mistrzu z Piotrem Głowackim właściwie straciłam już nadzieję. Aż w końcu pojawił się Filip.
Filip jest właśnie takim zwyczajnym chłopakiem, który chciał kochać, tańczyć i żyć pełnią życia. Kiedy wojna zabrała mu wszystko, co miało dla niego znaczenie, nie złapał za broń i nie rzucił się do heroicznej walki o ojczyznę. Uciekł, jak wielu innych, a dzięki sfałszowanym francuskim dokumentom został kelnerem w ekskluzywnym hotelu w samym sercu nazistowskich Niemiec. Stał się sługą wroga i zabawką w rękach zamożnych, pogardzających Żydami i Polakami dam. W sytuacji, w której się znalazł, nie musiał specjalnie walczyć o osobistą wolność ani o przetrwanie – na skalę taką, jak Tadek z opisanego wyżej Kornblumenblau. Każdego dnia toczył jednak walkę o godność i szacunek do samego siebie.
Nieznośna lekkość bytu
Żyjąc na terenie wroga, Filip korzysta z życia, wygrzewa się w słońcu nad basenem, wygłupia się z kolegami z pracy, nawiązuje przyjaźnie i romanse. Ale – wbrew temu, co głosi oficjalny opis filmu – nie nazwałabym go ani beztroskim, ani pozbawionym głębszych uczuć bawidamkiem. O tym, że potrafił kochać prawdziwie i głęboko, świadczy chociażby prolog filmu. We Frankfurcie faktycznie widzimy już człowieka wyalienowanego, który porusza się po korytarzach hotelu niby w hipnotycznym transie. Nietrudno jednak dostrzec, że za tym lodowatym spojrzeniem skrywa się poraniona, wściekła, wewnętrznie skonfliktowana i piekielnie samotna istota, która niby dba głównie o siebie, ale jednocześnie nie dba szczególnie o to, co się z nią stanie.
Filip znalazł sobie nietypowy sposób na zemstę. Wykorzystując swój erotyczny magnetyzm, kusi bogate Niemki, które chcą widzieć w nim młodego żigolaka. Robi to nie dlatego, że jest lekkoduchem czy hedonistą, lecz po to, by upokorzyć i upodlić naród oprawców. W ten sposób podejmuje swoją walkę, wyraża bunt i sprzeciw. Jednocześnie dobrze wie, co grozi takim jak on za romansowanie z przedstawicielkami „rasy panów”. Wydaje się więc, że wplątując się w ryzykowne sytuacje, stara się ukarać nie tylko swoje kochanki, ale i siebie.
Mężczyzna wykorzystujący własną seksualność jako narzędzie to rzadkość w (nie tylko polskim) kinie. Rzadkością w naszej rodzimej kinematografii są też fantastycznie zrealizowane, odważne sceny erotyczne – pełne seksualnego napięcia i niepokoju. Eryk Kulm Jr jest niesamowity jako chmurny, bezlitosny uwodziciel, który nigdy nie całuje niemieckich kobiet w usta. Ale Filip to znacznie więcej. To nie jedna z tych ról, które wygrywa się na jednej minie. Kiedy jego bohater się zakochuje – widać to od razu. Aktor samym spojrzeniem potrafi wyrazić różnice między bezceremonialnym seksem a zbliżeniem wynikającym z miłości. Oczy Kulma wyrażają tu zresztą całą paletę emocji. Zależnie od okoliczności, widzimy w nich gniew, przerażenie, niewyobrażalny ból, rozpaczliwą bezsilność, a także rozczulającą delikatność. W Filipie wiele jest poruszających scen, ale jedna zrobiła na mnie szczególne wrażenie. To scena, w której tytułowy bohater odwiedza Lisę (Caroline Hartig) w domu. Po raz pierwszy widzimy, jak bardzo jest zlękniony, a zarazem złakniony prawdziwego uczucia. Pozwala sobie wtedy na opuszczenie gardy i chwilę bezbronności. Choć Filip wielokrotnie pojawia się na ekranie bez ubrania, to właśnie w tej scenie staje przed nami zupełnie obnażony.
Film Kwiecińskiego pełen jest dobrych kreacji aktorskich, ale Eryk Kulm Jr przyćmiewa swoim występem absolutnie wszystkich. Jako Filip jest po prostu doskonały.
Perfekcja w każdym calu
W filmie Kwiecińskiego nie brakuje też mocnych akcentów. Większość z nich działa właśnie dlatego, że nie epatuje się tu cały czas przemocą i okrucieństwem. Jeden z najmocniejszych bodaj fragmentów, który wywołuje ciarki na plecach, to sekwencja przedstawiająca nazistowskie wesele. Ale nawet tu, bardziej niż jakakolwiek strzelanina, przeraża scena śpiewania hymnu, przywodząca na myśli fenomenalne Tomorrow Belongs to Me z Kabaretu Boba Fosse’ego.
A skoro już o muzyce mowa, warto zatrzymać się przy doskonałej ścieżce dźwiękowej Robota Kocha – hipnotyzującej i nowoczesnej, ale nie na tyle, by kłóciła się z treścią filmu (co wielokrotnie zarzucano Miastu 44). W połączeniu z wysmakowanymi zdjęciami Michała Sobocińskiego tworzy niesamowity klimat dzieła, wyznacza jego tempo i odurzający rytm. Nie sposób nie wspomnieć też o scenie tańca na wspomnianym już weselu, która zachwyca pomysłem, choreografią i montażem.
Niezła, bo naprawdę zaskakująca, jest tu też szpiegowska intryga, wpleciona niby od niechcenia w fabułę, która toczy się zupełnie innym torem – głównie na zapleczu hotelowej restauracji, gdzie perfekcyjnie zainscenizowano scenki z życia personelu. Bije od nich duch prawdziwej młodości i koleżeńskości rodem ze szkolnej ławy, która zawiązała się między dzielącymi ten sam los chłopakami z różnych krajów. Międzynarodowa obsada robi tu fantastyczną robotę. Z ekranu emanuje prawda i naturalność każdej miny i gestu. Wspaniałe jest też to, jak mieszają się tu języki, jak autentycznie wielokulturowe jest to dzieło.
Piękny jest również wątek romantyczny. Widzimy rodzącą się miłość, która – jak zostało już wspomniane – w przeciwieństwie do erotycznych podbojów głównego bohatera jest delikatna, intymna i krucha. Zmienia bohatera na lepsze. Na chwilę przywraca mu autentyczną chęć do życia. I nawet gdy okazuje się tragiczna, twórcom i aktorom udaje się stworzyć sytuacje naprawdę przejmujące, bez przesadnego melodramatyzmu. Co więcej, wątek miłosny jest też jednym z elementów filmu, które przypominają, że nawet świat czasów wojny nie był czarno-biały, a Niemcy i Niemki w latach 40. XX wieku reprezentowali wiele różnych postaw (tak, nadal piszę o filmie wyprodukowanym przez TVP).
Każdy szczegół składa się tu na obraz niecodziennej, ale jednak prozy życia – tak różnej od tego, co zwykliśmy oglądać w filmach wojennych, i tak bliskiej temu, z czym jesteśmy w stanie się utożsamić. I właśnie dlatego – choć scen ukazujących okrucieństwo nazistów jest tu zaledwie kilka – wywołują znacznie silniejsze reakcje niż obrazy wymyślnych tortur w wielu innych filmach wojennych (aż prosi się, by w tym miejscu przytoczyć kolejną genialną scenę, w której Kulm daje kolejny aktorski popis, ale powstrzymam się, by nie psuć wam seansu).
Michał Kwieciński miał wiele okazji do tego, by się potknąć, opowiadając historię Filipa, ale udało mu się idealnie wyważyć emocje i nie przedobrzyć w żadnym momencie. Wszystko tu zagrało i złożyło się w naprawdę unikatową historię polskiego Żyda z czasów II wojny światowej. Nie jest to być może film na poziomie Bękartów wojny czy Jojo Rabbita, ale – jak ktoś już to ładnie przede mną ujął – na polską skalę jest to dzieło stojące w równie wyraźnej kontrze do tradycji kina wojennego. I za to (oraz za oczy Eryka Kulma Jr) będę je wielbić po wsze czasy.
Film Filip można oglądać w kinach w całej Polsce od 3 marca 2023 roku.