WOŁYŃ – opinie redakcji
Jan Dąbrowski
Oglądałem Wołyń, szukając z zaniepokojeniem przesady, w którą ten film mógł się osunąć właściwie w każdej chwili. Zamiast tego Smarzowski bez pośpiechu wprowadził mnie w świat zbudowany z bogatej kultury i dwóch śpiewnych języków. Pokazał mi złożoną rzeczywistość i pełnokrwistych bohaterów bawiących się na weselu, politykujących przy wódce i planujących życie prostymi, małymi krokami. Pozwolił mi poznać te postacie i oswoić z ich specyficzną mową, sposobem bycia i wyglądem. W ciągu godziny reżyser sprawił, że wsiąkłem zupełnie w tę rzeczywistość, a na bohaterach zaczęło mi zależeć i kibicowałem im. I wtedy – powolutku, jak w najlepszym dreszczowcu – Smarzowski sprawił, że obecny gdzieś w tle niepokój zaczął kiełkować i infekować przedstawiony świat Wołynia, stopniowo rozkładając go i niszcząc. Film arcymistrzowski nie tyle ze względu na temat, co na jego przedstawienie. Drobiazgowe wprowadzenie do tamtejszego świata i nakreślenie konfliktu, którego eskalacja jest dosadna i brutalna, lecz bez epatowania przemocą. Niespotykane i przemyślane, wręcz chirurgiczne wymierzenie proporcji filmu, by żaden jego element nie przesłonił treści i jej znaczenia. Ewenement.
9/10
Filip Jalowski
Podobne wpisy
Smarzowski od zawsze preferował poruszanie się po peryferiach ludzkich emocji. Jego filmy posiadają niebezpieczną tendencję do wykrzywiania rzeczywistości, o której opowiadają. Ludzkie przywary stają się u twórcy wręcz namacalnym elementem kreacji świata. Scenografie, po których poruszają się jego postacie są w dużym stopniu ich projekcją. Smarzowski nie boi się sięgać moralnego bruku, szukać człowieka wśród brudu rynsztoków. To właśnie tam, w miejscu, w którym kartki wyrwane z wielkich rozpraw na temat ludzkiej wyjątkowości mogą posłużyć jako papier do zawinięcia podłej kiełbasy lub makulatura idealna do wbicia na gwóźdź wiejskiej sławojki Smarzowski stara się odnaleźć człowieka. Na tle tego całego okropieństwa każdy ludzki gest urasta do rangi czegoś niezwykłego, co doskonale uwypukliło się chociażby w Róży. Prosta, pozbawiona jakichkolwiek znamion ckliwego romantyzmu miłość zestawiona z okrucieństwem powojennego porządku podarowała polskiego kinu film wybitny. Do premiery Wołynia sądziłem, że Róża będzie apogeum Smarzowskiego, że z jego podejściem do kina oraz temperamentem twórczym nie da się powiedzieć na temat ludzi uwikłanych w historię nic więcej. Myliłem się.
Przed projekcją Wołynia obawiałem się, że krew płynąca w żyłach reżysera osiągnie zbyt wysoką temperaturę, a sam film zmieni się w koszmarny, na wskroś realistyczny, pełen gwałtowności obraz ukazujący wszelkie okropieństwa ludobójstwa. Z wizualnym drygiem Smarzowskiego Wołyń bez trudu mógłby stać się rodzajem emocjonalnego gwałtu na widzu spodziewającym się pewnej formy kinowej umowności. Uważam jednak, że sprowadzenie pogromu do poziomu czysto fizycznego aktu mającego na celu upokorzenie i unicestwienie wroga to forma intelektualnego barbarzyństwa. Samo zabójstwo nie jest tożsame z ludobójstwem. Smarzowski doskonale to rozumie.
Wiele osób narzeka na ekspozycję Wołynia zarzucając twórcy, że jego pomysł na rozwinięcie fabuły nie był zbyt udany, że droga prowadząca od początkowej sceny wesela do sekwencji pogromu jest zdecydowanie zbyt długa oraz monotonna. W moim odczuciu właśnie w tym tkwi wielkość Wołynia, który ani przez moment nie zapomina o bezdusznych trybach historii, ale jednocześnie nie pozwala na to, aby „wielki temat” przyćmił osobiste, na wskroś ludzkie życiorysy głównych bohaterów. Wołyń w jeszcze większym stopniu niż Róża skupia się na postaciach wbrew woli uwikłanych w wielką oraz krwawą historię. Rozpad ich życia jest jednocześnie rozpadem pewnego świata, ale na próżno szukać tu wielkich metafor i tropów mających na celu identyfikację procesu historycznego, który ostatecznie doprowadził do tragedii. Zamiast tego Smarzowski spogląda na Wołyń głównie z perspektywy młodej dziewczyny, która początkowo marzy o ślubie z ukochanym, a na koniec filmu marzyć już po prostu nie potrafi. To symboliczne przejście od ujmującej niewinności do wyrzeknięcia się niemal wszelkich wyższych potrzeb na rzecz zwierzęcej woli przetrwania i ochronienia swojego potomka jest dosłownie wstrząsające. Poruszające w jeszcze większym stopniu, niż sugestywne obrazy makabry.
Wołyń oczywiście mówi wiele na temat pewnego konkretnego wydarzenia historycznego. Co więcej, mówi prawdziwie i w czasie, kiedy o historyczną prawdę zdecydowanie należy zabiegać. Jak każde wielkie kino wojenne wykracza on jednak poza poziom opowieści o walce pomiędzy wrogimi grupami ludzi traktując wojnę oraz jej peryferia jako pretekst do tego, aby powiedzieć coś na temat człowieka. Dojrzałość zaprezentowana przez Smarzowskiego na tym poziomie prowadzenia dyskursu jest wprost oszałamiająca. Ten spokój, radość, normalność, które nagle zaczynają przepoczwarzać się w potwora niemal automatycznie kojarzą mi się z Idź i patrz Klimowa. Wołyń radzi sobie w zestawieniu z tym arcydziełem.
10/10
Mariusz Czernic
Tak wiele mówi się o tym filmie i tak wiele mówi się teraz o rzezi wołyńskiej, że każdemu bez oglądania może się wydawać, że wie doskonale, jaki to film. Wiadomo, że musi być masakra. Dosłowna i emocjonalna. A jednak Smarzowski zaskakuje, bo nie pokazuje wszystkiego – przerywa dramatyczne sceny lub pokazuje krwawe żniwo bez poprzedzających go działań. Bywa i tak, że jedna z bohaterek ze łzami w oczach opowiada o tym, co widziała. Wyobraźnia podsuwa wtedy konkretne obrazy, ale tak naprawdę nic, żadne sugestywne relacje świadków nie są w stanie przygotować człowieka na taką tragedię. W filmie nie brakuje krwawych efektów, ale celem twórców nie było szokowanie. Ich celem nie był także jasny podział na dobrych i złych, bo na każdej ziemi oprócz pszenicy rosną też chwasty. Nie naród jest winny, lecz ideologia. I charakter człowieka.
Smarzowski chyba polubił stworzoną przez siebie bohaterkę, Zosię Głowacką (świetna rola Michaliny Łabacz), bo nie sponiewierał jej tak bardzo jak inne postacie. Mimo pewnej zachowawczości łzy cisną się do oczu, bo okrucieństwo jakie dotyka kobiet, dzieci i mężczyzn jest trudne do wytłumaczenia. Za wzniosłymi hasłami dot. walki o wolność skrywają się ksenofobia i bandytyzm. Karty historii to materiał na horror o tym, że prawdziwe piekło jest tu, na ziemi, bo tylko ludzie potrafią je urządzić. Wojciech Smarzowski nakręcił ten film nie tylko po to, by przywrócić pamięć o tamtych tragicznych wydarzeniach. To także film-przestroga. Przestroga przed tym, by nie pielęgnować w sobie nienawiści, bo ona z czasem wybuchnie i nic już nie uchroni człowieka przed utratą człowieczeństwa.
8/10
Radosław Pisula
W kinie byłem świadkiem sytuacji, która chyba najlepiej podsumowuje, czym jest Wołyń. Sala była wypełniona ludźmi po brzegi – przed seansem część zawzięcie rozmawiała, niektórzy żartowali, jakiś facet przeciskał się między fotelami z dwoma wielkimi pudłami popcornu i colą. Przede mną zasiadły trzy rezolutne babcie, trochę zagubione, plotkary. Światła gasną, Smarzowski zaczyna powolnie snuć opowieść. Ludzie momentami się śmieją, Kresy takie piękne, zasadniczo sielanka. Ale wiesz, że coś wisi w powietrzu, bardzo blisko. I wtedy, w ten dosyć konwencjonalny obraz wsi zaczyna powoli wdzierać się przemoc – i to od razu bezceremonialna, nagła, przerażająca. Następuje scena przy ognisku, zwiastująca ostateczny koszmar – ludzie siedzą już w ciszy, a wtedy jedna ze starszych kobiet mówi półszeptem do siebie, zasłaniając przy tym oczy: „Ja pierdolę, ja pierdolę”. Po seansie nikt się już nie odezwał.
Uderzyło mnie to tak bardzo jak sama scena, bo pokazuje idealnie, że Smarzowski złapał ludzkie emocje za wyobrażone gardło. Film ma swoje wady – montaż kuleje, tempo czasami zbytnio skacze i spokojnie można było wyciąć z całości dobre dwadzieścia minut. Ale to nic takiego, bo reżyser znowu odwodnił, że jest pierwszorzędnym opowiadaczem o rzeczach niewygodnych – skrajnie bezceremonialnym, surowym, wykorzystującym z gracją możliwości wizualne kina. Przeskok z idylli do koszmaru, z życia do śmierci (świetnie naznaczony degradacją niewinności głównej bohaterki) dewastuje umysł. Szczególnie że Smarzowski nie ma zamiaru w jakikolwiek sposób się wstrzymywać, samocenzurować. Rzeź wołyńska była skrajnie brutalnym ludobójstwem, zezwierzęceniem totalnym – i dokładnie tak wygląda na ekranie. Film w pewnym momencie przypomina rasowe włoskie kino kanibalistyczne sprzed kilku dekad, ale nie jest epatowaniem okrucieństwem dla samego epatowania, sprawdzania granic wytrzymałości odbiorców – to przedstawienie prawdziwych wydarzeń w sposób brutalnie naturalistyczny, mający wypalić widzowi w głowie, z pełną dosadnością, jak niebezpieczny jest nacjonalizm.
Reżyser z dokładnością chirurga przecina tkankę ludzkich relacji, pokazując, że nawet bliski sąsiad – pozorny przyjaciel na całe życie, od wódki i zakąski – w skrajnej sytuacji może stać się wrogiem, oprawcą. Jeszcze przed premierą zarzucało się twórcy, że Wołyń tylko nadszarpnie już i tak napiętą sytuację na linii Polska-Ukraina, a ja uważam, iż jest wybitnie dosadną przestrogą odwołującą się do człowieczeństwa. Twórca nie wymierza w nikogo palca ale pokazuje, że każdy człowiek może być ścierwem – bez względu na religię, narodowość czy stan majątkowy.
Lawirowanie Smarzowskiego pomiędzy uśpieniem czujności widza a wybuchami i prezentacja niespotykanej dotychczas w polskim kinie spirali przemocy stanowi kamień milowy w rodzimej kinematografii. To niezwykle odważne oraz zdecydowanie potrzebne dzieło. Nie jest na pewno idealne, ale po seansie czuję się, jakbym dostał obuchem w twarz. A to jest najważniejsze w kinie – emocje, nauka, niezachwiana wizja artystyczna. Jak Smarzowski dokręci śrubę to tak, że pęka.