WESELE. Najgorszy film Wojciecha Smarzowskiego

Jakie jest kino Wojciecha Smarzowskiego, każdy widzi. Wódka, przemoc, wszechobecne warcholstwo i kombinatorstwo, rwany montaż, ciemna, zgniła paleta barw, turpizm, w centrum zaś zawsze Polska i jej mieszkańcy. Estetyka i treść filmów Smarzowskiego powoli zlały się w jedno, tworząc jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny styl – dziś na dźwięk nazwiska reżysera w głowach widzów natychmiast pojawiają się odpowiednie hasła wywoławcze, z których bez trudu zbudować można dość precyzyjny obraz kina tworzonego przez reżysera Drogówki. Emblematyczność jego filmowej twórczości jest na tak wysokim poziomie, że w internecie zaczęły powstawać popularne pasty, których autorzy typują, jakim kolejnym tematem zajmie się „Smarzol”, jaką patologię postara się obnażyć tym razem (moją ulubioną jest zdecydowanie ta poświęcona polskiemu systemowi szkolnictwa). W Weselu reżyser idzie jednak na całość – nie ogranicza się do wybranej grupy społecznej (jak w Drogówce czy Klerze), opowiadając o naszych bolączkach, narodowych przywarach itd. na zasadzie pars pro toto. Jego najnowszy film ma ambicje na miarę słynnego dramatu Stanisława Wyspiańskiego – tym razem na ławie oskarżonych zasiada cały naród.
Narrację Smarzowski prowadzi w Weselu dwutorowo. Wielowątkowość jest, rzecz jasna, wpisana w jego twórczość właściwie od samego początku – autor Domu złego uwielbia budować swoje polifoniczne opowieści w oparciu o kilku równorzędnych bohaterów, których dramatyczne losy bardzo zręcznie się ze sobą splatają. W Weselu ta twórcza strategia ulega jednak multiplikacji: na ekranie oglądamy bowiem postaci przynależące do dwóch odmiennych rzeczywistości historycznych. Goście polskiego wesela AD 2021 skonfrontowani zostają ze społecznością zamieszkującą pobliskie tereny w czasie II wojny światowej. Łącznikiem pomiędzy dwoma, na pozór zupełnie różnymi od siebie światami Smarzowski czyni Antoniego Wilka (granego zarówno przez Mateusza Więcławka, jak i świętej pamięci Ryszarda Ronczewskiego), nestora rodu, który w dniu ślubu swojej wnuczki niespodziewanie nagrodzony zostaje odznaczeniem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Otrzymane wyróżnienie staje się jednym z katalizatorów podróży wewnętrznej bohatera, który postrzega współczesność jako niebezpieczne odbicie wojennej przeszłości.
Smarzowskiemu perspektywa Antoniego Wilka jest z całą pewnością bardzo bliska. Reżyser dwoi się i troi, budując kolejne analogie pomiędzy obecnymi, ksenofobicznymi nastrojami panującymi w naszym kraju a dramatyczną konsekwencją społecznej nienawiści, która wycelowana była w naród żydowski niecałe sto lat temu. Kibole z nazistowskimi tatuażami mieszają się z nazistami sensu stricto, a ksiądz przestrzegający z ambony przed „tęczową zarazą” rymuje się z duchownym szczującym wiernych na znienawidzonych „Żydków” (mało subtelna analogia do podobnej, zdecydowanie lepiej funkcjonującej sceny z Wołynia). Wszystko to oczywiście w słusznej sprawie – Smarzowski pragnie nas przestrzec, świetnie odnajdując się w roli spersonifikowanego „sumienia narodu”. Jego przestrogi podawane są jednak w języku do bólu łopatologicznym, banalnym, upraszczającym rzeczywistość. Niektóre sekwencje z nowego Wesela, jak chociażby przerzucenie gości weselnych przed stodołę, w której płoną właśnie Żydzi, to dziecinne, zakrawające na szantaż emocjonalny zagrywki. To, co było jedną z największych zalet dramatu Wyspiańskiego – a zatem zgrabna i subtelna metaforyka – przyjmuje w filmie Smarzowskiego postać ciężkawą i siermiężną, zwyczajnie niestrawną.
Autor Róży doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jest reżyserem chętnie oglądanym, bijącym w naszym kraju rekordy frekwencyjne. Wesele jest na to najlepszym dowodem. W materiałach promocyjnych nowego filmu Smarzowskiego dominowały bowiem fragmenty pochodzące z części współczesnej, zapowiadające coś na kształt powtórki z jego pełnometrażowego, uwielbianego (nie bez słuszności) przez gros Polaków debiutu. Wielu widzów mogło mieć w związku z tym jedynie połowiczną świadomość tego, na co tak naprawdę się piszą. Nie chcę jednak zarzucać Smarzowskiemu w tym miejscu oszustwa – ma prawo realizować filmy, o czym chce, i promować je w taki sposób, jaki uzna za stosowny (taka intelektualna prowokacja jest niemalże godna podziwu). Problem stanowi natomiast to, że najbardziej reprezentacyjna, współczesna część Wesela okazała się koniec końców tym, czym miała być tylko w marketingowej teorii: pozbawionym artystycznej wartości, powielającym przebrzmiałe stereotypy wabikiem. Obsesyjne poszukiwanie analogii wzięło górę nad jednowymiarowymi bohaterami i szczątkową fabułą, przygniatając wszystko swoim nadnaturalnym rozmiarem. Interesująca część wojenna, w najlepszych momentach przywodząca na myśl Wołyń, a także ewidentnie uwielbiane przez polskiego reżysera Idź i patrz Klimowa, zasługiwała na osobny metraż, który w pełni wykorzystałby zawarty w niej potencjał. Czy Smarzowski bał się, że wówczas nikt by na jego nowy film nie przyszedł? A może po prostu chciał złapać zbyt wiele srok za ogon? Nie wiem, w każdym razie taka decyzja zdecydowanie zadziałała na niekorzyść Wesela.
Nowe dzieło Smarzowskiego jest więc filmem wewnętrznie pękniętym. Z jednej strony interesującym, podejmującym traumatyczną, wciąż nieprzepracowaną w naszym kraju tematykę, z drugiej zaś balansującym na granicy autoparodii, bełkotliwym i banalnym. Pozostaje zapytać: jak to się stało, że ten sam człowiek nakręcił Wesele (2004) i Wesele (2021) – najlepszy i najgorszy film w swojej karierze?