WITAJCIE W MARWEN. Robert Zemeckis i Steve Carell w świecie lalek
Forrest Gump, Powrót do przyszłości, Cast Away – poza światem, Kto wrobił królika Rogera. To wszystko filmy jednego reżysera – Roberta Zemeckisa. Człowieka, który wraz ze Stevenem Spielbergiem i George’em Lucasem kładł podwaliny pod współczesne blockbustery, tworząc czołowe dzieła kina nowej przygody. Ostatnie obrazy Zemeckisa nie spotykają się jednak z tak pozytywnym odbiorem jak klasyki jego autorstwa z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Z mieszanymi recenzjami musiały radzić sobie między innymi Ekspres polarny, Opowieść wigilijna czy Sprzymierzeni. Najnowsze dzieło reżysera kultowego Forresta Gumpa, Witajcie w Marwen, zostało przez gros amerykańskich krytyków zmieszane z błotem, co znacząco przyczyniło się do frekwencyjnej i boxoffice’owej klęski filmu Zemeckisa w Stanach Zjednoczonych (40 milionów dolarów budżetu, 10 milionów dolarów zysku). Czy Witajcie w Marwen rzeczywiście zasłużyło na tak okrutny los?
Nowy obraz Zemeckisa oparty jest, podobnie jak nakręcone przez reżysera cztery lata temu The Walk. Sięgając chmur, na prawdziwych wydarzeniach. Głównym bohaterem Witajcie w Marwen jest Mark Hogancamp (Steve Carell). Fotograf zafascynowany plastikowymi lalkami, które zasiedlają tytułowe Marwen – fikcyjną wioskę w Belgii wybudowaną przez artystę na tyłach jego ogródka. Ulubioną figurką Hogancampa jest bez wątpienia kapitan Hogie, nieustraszony pilot amerykańskich sił powietrznych, który dziarsko stawia czoła kolejnym przeciwnościom losu, wśród których na pierwszy plan wysuwają się zdecydowanie rzesze grubiańskich, okrutnych nazistów. Z najgorszych opałów kapitana ratuje zawsze w ostatniej sekundzie grupa dzielnych kobiet, z których każda ma swoją odpowiedniczkę w prawdziwym świecie, wśród znajomych fotografa.
Odpowiednikiem Hogiego w rzeczywistości jest zaś oczywiście sam Hogancamp. Kapitan stanowi swoiste alter ego artysty – nie jest odzwierciedleniem Marka 1:1. Owszem, pod względem fizycznym podobieństwo jest niezaprzeczalne, wszak Hogancamp intencjonalnie tworzy Hogiego na własne podobieństwo. Pod względem emocjonalno-interpersonalnym kapitan jest jednak wszystkim tym, czym Mark bardzo chciałby być w świecie rzeczywistym – cieszy się powodzeniem u kobiet, jest odważny i wygadany, a także potrafi skutecznie (z drobną pomocą zaprzyjaźnionych lalek) przeciwstawić się nazistom. Szczególnie istotna wydaje się ostatnia z tych cech. Hogancamp padł bowiem ofiarą napadu ze strony współczesnych zwolenników ideologii hitlerowskiej. Został przez amerykańskich neonazistów skatowany niemalże na śmierć po tym, jak będąc w stanie upojenia alkoholowego, pochwalił się w ich obecności ciekawostką na temat własnego życia – tym, że kolekcjonuje i okazjonalnie przymierza damskie obuwie.
Zabawa lalkami Hogancampa przybiera więc formę autoterapii, przepracowywania bolesnej traumy. Zemeckis podkreśla to efektownie, mieszając w Witajcie w Marwen formułę filmu aktorskiego z animacją. Hogancamp często przenosi się myślami do swojego fikcyjnego, lalkowego miasteczka, gdzie potrafi poradzić sobie z paraliżującymi go na co dzień lękami. Wtedy właśnie do akcji wkracza animacja, a dokładniej technika motion capture, którą Zemeckis upodobał sobie już lata temu przy tworzeniu Ekspresu polarnego, Beowulfa i Opowieści wigilijnej. Tym sposobem Steve Carell mógł stworzyć w Witajcie w Marwen naprawdę niezłą, zbudowaną na kontrastach podwójną rolę. Nie jest to może występ na miarę ostatnich wyczynów aktora w Moim pięknym synu czy Vice, niemniej Amerykanin bez dwóch zdań jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu Zemeckisa.
Jasne, można narzekać, że Witajcie w Marwen jest miejscami zbyt dosłowne. Można marudzić, że zbyt wiele wątków (w tym ten najważniejszy, czyli autoterapia Hogancampa) jest szytych okrutnie grubymi nićmi. Można ubolewać nad tym, że Zemeckis gra momentami na najniższych emocjach, próbując wywoływać u widza określone reakcje przy użyciu tanich, ocierających się o banał zagrywek. Trudno jednak nie uśmiechnąć się, gdy na ekranie w jednej ze scen pojawia się pojazd do złudzenia przypominający legendarnego DeLoreana z Powrotu do przyszłości, a z głośników zaczyna docierać do nas, nawiązująca brzmieniem do najlepszych soundtracków z okresu świetności kina nowej przygody, muzyka autorstwa niezastąpionego Alana Silvestriego (Avengers, Ready Player One).
Należy pamiętać, że Zemeckis nigdy nie należał do najsubtelniejszych reżyserów. Amerykanin odnajdywał się w kinie raczej jako opowiadacz historii, niezwykle sprawny rzemieślnik zafascynowany CGI, motion capture i innymi zdobyczami technologicznymi. Pod tym względem ponadsześćdziesięcioletni twórca przypomina nieco nastoletniego dzieciaka, którego nieograniczona wyobraźnia pozwala mieszać ze sobą różne style i gatunki, tworząc przy okazji angażujące, pełne niespodzianek opowieści. W Witajcie w Marwen chwilami wciąż czuć ten chłopięcy dryg Zemeckisa, szczególnie podczas oglądania naładowanych akcją sekwencji animowanych. To dla nich właśnie warto wybrać się na ten film do kina, poprawiając chociaż odrobinę jego, niesprawiedliwie beznadziejny, wynik finansowy.
https://www.youtube.com/watch?v=03N7bqXkdwY