WHEEL OF FORTUNE AND FANTASY. Magia uczuć
Choć nowoczesna nauka lubi ujmować wszystkie zjawiska takie jak uczucia i ludzkie zachowania w sztywne ramy formuł i określonych uwarunkowań psychologicznych i biologicznych, wciąż aktualne pozostaje pytanie na temat tego, czym w istocie są emocje, które czujemy do innych ludzi. Co na nie wpływa, na ile są one wynikiem naszej woli, a na ile to zjawiska obiektywne? Nowy film japońskiego reżysera Ryûsuke Hamaguchiego, Wheel of Fortune and Fantasy, podejmuje się zgłębienia tego właśnie tematu – bada to, jak kruche i płynne są relacje z innymi ludźmi, jak wiele możliwości kryje się w przypadkowych spotkaniach i jaką rolę w miłości odgrywa ludzka wyobraźnia.
Film Ryûsuke Hamaguchiego dzieli się na trzy odrębne mikropowieści, z których każda podchodzi do głównego tematu miłości z nieco innej perspektywy. W pierwszym segmencie, „Something Less Assuring”, poznajemy frapujący trójkąt miłosny, w który przypadkiem wikłają się przyjaciółki Meiko i Gumi. Bohaterką drugiej części, „Doors Wide Open”, jest Sasaki, studentka głęboko zafascynowana wykładowcą literatury i jego świeżo opublikowaną powieścią. Za pomocą książki dziewczyna próbuje dotrzeć do nieprzeniknionej, jak się zdaje, duszy profesora. Finałowa część, „Once Again”, opowiada z kolei o przypadkowym spotkaniu dwóch dawnych koleżanek ze szkolnej ławy, w trakcie którego na jaw wychodzą nieoczekiwane fakty na temat ich przeszłości. Poszczególne segmenty nie są ze sobą powiązane fabularnie, jednak można ulec wrażeniu, że pojawiające się na ekranie postaci są ze sobą w przewrotny sposób spokrewnione – nawet, że w istocie oglądamy różne warianty tych samych osób, rzuconych w inne tożsamości i sytuacje. Wrażenie to potęgują stosowane przez Hamaguchiego subtelne zaburzenia realizmu i temporalności, nadające każdej opowieści posmak fantazji, gry z wyobrażeniami i możliwościami danej sytuacji, czego ukoronowaniem są nieoczywiste epilogi każdej z mikrohistorii, podważające wiarygodność narratorskiej kamery i zbliżające film do onirycznej konwencji fantasy.
Ten pierwiastek nierzeczywistości jest w Wheel of Fortune and Fantasy najbardziej intrygujący. Hamaguchi zręcznie zaplata intrygi poszczególnych wątków, przyglądając się różnym odcieniom miłości – zazdrości, erotycznej fascynacji, rutynie, tęsknocie, skrywanym obawom i niezbywalnej fantazji, jaką rodzi w każdej z bohaterek (postacie męskie są tu obecne, ale wyraźnie bardziej marginalne) uczucie do drugiej osoby. Nieoczywiste (i bardzo dyskretne) skoki czasowe, nierzetelność subiektywizowanej narracji i niemal magiczna sprawczość słowa (które nie tyle wyraża, co tworzy na ekranie określone emocje) sprawiają, że w pewnych aspektach Wheel of Fortune… to seans hipnotyzujący, w trakcie którego twórca gra z widzem w wyrafinowaną grę punktów widzenia i możliwych percepcji. W tym kontekście wszystkie trzy segmenty układają się w spójną całość, przenikając się tematycznie i sumując w większą wypowiedź na temat potęgi przypadku i ludzkiej wyobraźni, co podpowiada nam zresztą tytuł.
Wszystko to jednak wydaje się na swój sposób znajome. Podejmowane przez Hamaguchiego refleksje, choć wyrastają z detali codzienności, mają uniwersalny rozmach, co w tym wypadku nie okazuje się jednak zaletą. Japończyk tworzy intrygujący wieloma warstwami film, który jednak ostatecznie nie mówi zbyt wiele nowego. Kameralne eksploracje uczuć, opowiadane za pomocą precyzyjnie napisanych i poruszająco zagranych scen rodzajowych, przywodzą na myśl społecznie zadziorne kino obyczajowe Yuzo Kawashimy; próżno jednak szukać w Wheel of Fortune… jakichś większych aktualizacji kontekstu społecznego, który sprowadza się w zasadzie do inscenizacyjnych detali. Zdecydowanie silniejsze pokrewieństwo łączy jednak dzieło Hamaguchiego z europejskim mistrzem wielokrotnie złożonych przypowieści obyczajowych, czyli Erikiem Rohmerem. Rozwlekła dialogiczność filmu Japończyka, jego miękkość formalna i ukryta przewrotność fabuły wydają się momentami wprost zapożyczone od mistrza francuskiej Nowej Fali, a praktycznie każda z mikropowieści i tworzących je scen mogłaby zostać przełożona na Rohmerowską obsadę i scenerię w skali jeden do jednego, nie zaburzając dynamiki ani przesłania. Choć mistrzowskie skojarzenia nie są niczym nagannym, klasycystyczne podejście Hamaguchiego osłabia jego film, obnażając dokonywane przez niego powielenia semantyczne – innymi słowy, Japończyk koniec końców powtarza obserwacje i spostrzeżenia, które już wcześniej oferowali nam inni twórcy, a jego formalne wyrafinowanie jest w wielu punktach również jedynie odtwarzaniem modernistycznych konwencji.
Seans Wheel of Fortune and Fantasy można zatem opisać jako fascynujący formalnie, ale nieco rozczarowujący w zakresie treści. W poszczególnych scenach i kadrach można się naprawdę rozsmakować, a opartej na nieoczywistej relacji prawdy i fikcji grze Hamaguchiego warto dać się ponieść. Nie należy jednak oczekiwać zbyt wiele od konkluzji, bo film zostawi wtedy z poczuciem niedosytu i – paradoksalnie – déjà vu.