RED HILL
Autralijskie kino, choć wydało na świat zarówno kilka arcydzieł, jak i wielce uzdolnionych twórców, którzy z sukcesami radzili sobie za i przed kamerą, nie jest ani szczególnie płodne, ani wielce popularne, ani znane. Tamtejszy western, mimo idealnych wręcz warunków panujących na Antypodach, to już w ogóle niemalże science fiction. Acz i w tym gatunku kilka razy udało się Australijczykom trafić do celu. Czy Red Hill jest takim przykładem? I tak, i nie. Chociaż nie ulega wątpliwości, że to kolejny tytuł, który pod płaszczykiem tanich emocji próbuje poruszyć drażliwy i wciąż bolesny problem.
Chodzi rzecz jasna o pierwotnych mieszkańców najmniejszego z kontynentów – Aborygenów – i ich rolę we współczesnym, próbującym choć trochę odpokutować swoje winy społeczeństwie. To właśnie poparzona twarz tej rasy – a konkretnie Tommy’ego Lewisa – jest tu antagonistą, złym i jednocześnie zaskakująco prawym człowiekiem, który krwawo rozprawia się z przeszłością w tytułowym, niekiedy zadziwiająco wyludnionym miasteczku. To postać niejednoznaczna i tajemnicza, ale również diablo niebezpieczna, za której niezbyt przystojnym obliczem czai się jedynie śmierć. Trudno go zatrzymać, jeszcze trudniej zabić, choć przecież tylko pozornie jest to przeciwnik o nadnaturalnej aurze.
W rzeczywistości okazuje się zagubionym mężczyzną, który kiedyś znajdował się w podobnej sytuacji, co młokos nagle stający mu na drodze do celu – żółtodziób Shane Cooper (zlepek raczej nieprzypadkowych personaliów), który dopiero co przybył z żoną w te rejony. To jedyny stróż prawa, którego pojawiający się znikąd napastnik oszczędza, mimo że ma sposobność, aby tego nie robić. To budzi u Shane’a wątpliwości. Jego domniemane nemezis nie tylko zresztą w tej kwestii wykazuje się inteligencją i dalekim od przypadkowego działaniem. Jego ruchy są odpowiednio zaplanowane, przemyślane i kryje się za nimi coś więcej niż tylko chęć wymierzenia sprawiedliwości. Raczej próba odnalezienia wewnętrznego spokoju, posprzątania po mającej tu miejsce dawno temu tragedii. A o tej oczywiście nikt nie jest skory rozmawiać – a już na pewno nie szorstki szeryf-wyjadacz, Bill (Steve Bisley, czyli nie kto inny, jak Goose z Mad Maksa)…
Posypały się spoilery, ale też i film nie stoi twistami, nie ma wielce oryginalnej fabuły.
Owszem, pierwsze pojawienie się „dzikiego” Jimmy’ego Conwaya, który aż do samego końca nie wypowiada ani słowa i sprawia wrażenie, jakby dosłownie urwał się z dżungli, oraz jego nieustępliwe, poparzone lico, to widok, który trudno wyprzeć z pamięci; jeden z momentów stanowiących o sile filmu. Ani zwiastuny, ani plakaty nie ukrywają przed nami jednak tego wizerunku, nie czynią zeń karty przetargowej, a raczej stosowną zachętę do sięgnięcia po więcej tej historii z dreszczykiem.
Tym bowiem jest i poniekąd Red Hill. Ale nie tylko. Debiutancki, w pełni autorski projekt Patricka Hughesa, który nie tylko napisał i wyreżyserował, ale również zmontował film, to też i próba okiełznania dzikiej natury człowieka. Tak przynajmniej każe sądzić przyroda otaczająca bohaterów – nieustępliwa, tajemnicza i mistyczna, która poniekąd reprezentuje nawiedzające nas duchy przeszłości. Ładnie spina klamerką opowieść, będąc jednocześnie cichym obserwatorem dziwacznych działań człowieka. Acz może to i nieco na wyrost interpretacja w przypadku dzieła, które składa się z tak wytartych elementów, że nie jest ani arcy-, ani tym bardziej postmodernistyczną zabawą gatunkiem, mimo iż ma zadatki na jedno i drugie.
Jak bowiem inaczej wyjaśnić dalekie od subtelności użycie nie tylko pewnego drapieżnika, który zwyczajnie nie pasuje do ogólnego obrazka, jak i, przede wszystkim, radosnej melodii rockowej ilustrującej i zarazem opisującej jedną ze scen rzezi. To, co być może sprawdziłoby się u Tarantino, tutaj wydaje się nie na miejscu – za bardzo kontrastuje z generalnie dość ponurą, poważną historią, w której przez większość czasu nie uświadczymy podobnych zagrywek. Nawet jeśli twórcy usiłują bawić się konwencją (nieco przewrotne użycie koni zamiast aut), czynią to w sposób spójny stylistycznie, nieprzekraczający pewnych, wytoczonych przez pionierów już dawno na szlaku barier.
Nie dziwne zatem, że pierwsza godzina filmu zlatuje jak z bicza strzelił, choć przecież składa się z samych klisz.
Mamy więc nowy narybek, którego nikt specjalnie nie lubi, i który już pierwszego dnia zalicza same wpadki; mamy żonę w ciąży; milczących, twardych facetów, którzy okazują się słabi w środku; jest w końcu zagubiona broń, strzelaniny w samo… cóż, w środku nocy, miejskie legendy w domyśle mające jeżyć włos na głowie oraz obowiązkowe frazesy pokroju „…i piekło podąża za nim”. Relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami są odgórnie ustalone i nie należy spodziewać się po nich żadnych rewelacji, na które ostatecznie i tak nie ma miejsca. Niemniej zrobione jest to solidnie, zagrane sprawnie i zapodane wystarczająco sugestywnie, abyśmy łatwo dali się wciągnąć w kolejną wersję starej jak świat przypowieści.
Problem zaczyna się wraz z drugą godziną, w której obowiązujące zasady nagle zaczynają zanikać, a schematy walić po oczach. Do filmu wkrada się brzydkie CGI, postaci nagle głupieją, a w prostej wszak fabule zaczynają pojawiać się nie tyle podnoszące brew wątpliwości, co dziury wielkości kalibru 44. Historyjka przestaje być wiarygodna, zamiast tego razi nadmierną pompatycznością, ckliwością oraz, co w sumie najgorsze, łopatologią stosowaną (zbędne, dopowiadające najmniejsze szczegóły retrospekcje). Wszystko to zmierza do nazbyt oczywistego finału, jaki emocjonuje zdecydowanie mniej od poprzedzających go wydarzeń. Bardziej smuci niewykorzystanym potencjałem, w którym zaciera się też trochę wspomniana na początku kwestia, sprowadzona brutalnie do być może użytecznych, ale tylko zbędnie efekciarskich, kuglarskich sztuczek.
Biali mający krew na rękach zostają ukarani, a w powietrzu unosi się gorycz spełnienia – nie tyle potrzebna, co niejako z góry narzucona przez wybrane już odpowiednio wcześniej fatum (niczym imię dla chłopca). Trudno jednak mówić o satysfakcji u widza. Prędzej o pospolitej, nierównej rozrywce – miejscami lepszej, o charakterystycznym sznycie i wyróżniających ją spośród tłumu detalach. Innym razem zdecydowanie zbyt błahej, iście komiksowej kalki, mieszanki tytułów pokroju W samo południe i Dzień próby. I niestety gorszej od nich na kilku płaszczyznach.
Nakręcony w miejscowości Omeo po godzinach, przez zapaleńców i za kilka sztabek szemranego złota film przyniósł Hughesowi angaż do trzeciej części Niezniszczalnych. Sprawiedliwie będzie napisać, że obie te pozycje wzbudzają skrajne odczucia i różne opinie, z których wiele jest negatywnych. Czerwone (od juchy) wzgórze z całą pewnością nie rewolucjonizuje gatunku, którego i tak nie jest przecież czystej krwi przedstawicielem. Ale sprawdza się w stopniu minimalnym, potrafi zaintrygować. Westernowi wyjadacze mogą mieć używanie, lepiej też powinni przyjąć ten film – do tej pory bez dystrybucji w Polsce – od innych, tak zwanych niedzielnych widzów. Tym ostatnim polecałbym bardziej krótkometrażowe pozycje z niewielkiego dorobku reżysera. Są fajniejsze, krótsze i też idealnie nadają się do zabicia… czasu.
korekta: Kornelia Farynowska