GREEN ROOM – Skinheadzi vs punkowcy
Do roku 2013 nazwisko Jeremy’ego Saulniera znane było jedynie garstce kinomanów, którzy na jednym z wielu amerykańskich przeglądów indie cinema mogli natrafić na Murder Party. Wszystko zmieniło się za sprawą jego drugiej fabuły.
Zrealizowane za grosze Blue Ruin przedostało się do masowej dystrybucji i sprawiło, że światowa widownia zaczęła z zainteresowaniem spoglądać w kierunku młodego amerykańskiego twórcy. Nieco groteskowe kino zemsty zyskało zarówno wrogów, jak i zwolenników, niemniej każdy, to lubuje się w ekranowej krwawej jatce, mógł znaleźć w filmie coś dla siebie. Blue Ruin było kinem gatunkowym zrealizowanym z odpowiednim dystansem oraz świadomością ramy narzucanej przez wybraną konwencję. Umiejętne igranie z prawidłami kina zemsty sprawiło, że film Saulniera był czymś więcej, niż epigońską zabawą (w naszych Złotych Krabach sama czołówka!).
Green Room kontynuuje tę tradycję.
Aby zareklamować produkcję wystarczy w zasadzie powiedzieć: Patrick Stewart i neonaziści stłoczeni w obskurnym klubie dla skinheadów.
Aktor nie próbuje jednak naśladować swojego kolegi po fachu. Nie jest jak Liam Neeson, który bierze giwerę w dłoń i postanawia wypowiedzieć wojnę bandzie zbirów zamieszanych w konszachty ze skorumpowaną władzą. W Green Roomie mamy do czynienia z sytuacją całkowicie odmienną. Oto Stewart, zatwardziały rasista i naziol, przyjeżdża do położonego na totalnym odludziu klubu po to, aby posprzątać po niefortunnym wydarzeniu, w wyniku którego nóż wylądował w głowie młodej dziewczyny. Ze względu na to, że w lokalu pojawia się raczej margines społeczny, sprawa byłaby zapewne łatwa do zatuszowania. Sytuacja komplikuje się jednak w momencie, gdy na zwłoki dziewczyny wpadają członkowie punkowego zespołu, który pojawił się w melinie, aby zachałturzyć koncert. Stewart i banda neonazistów postanawiają pozbyć się świadków. Nikt nie mówi jednak, że ofiary nie będą stawiać oporu.
Mniej więcej do połowy Green Room to gęsty jak smoła, klaustrofobiczny thriller, czerpiący siłę z partii szachów rozgrywającej się pomiędzy instruowanymi przez Stewarta skinheadami, a punkowcami i koleżanką zabitej dziewczyny (w tej roli Imogen Poots). Z jednej strony stary wyga oraz banda podnieconych perspektywą zabijania wykolejeńców, z drugiej przerażone dzieciaki usiłujące odnaleźć sposób na wydostanie się z opłakanej sytuacji. Taki stan rzeczy utrzymuje się do kilku pierwszych cięć ostrzem noża.
W drugiej połowie filmu Saulnier wyraźnie zaczyna igrać z wybraną przez siebie konwencją. Thriller zaczyna nabierać cech survival horroru, a bohaterowie, którzy przez cały czas byli traktowani jak najbardziej serio, nagle stają się mocno przerysowani. W filmie pojawia się dzięki temu miejsce na śmiech i to niepokojące, acz przyjemne uczucie towarzyszące oczekiwaniu na kolejne litry przelanej juchy. Reżyser nie popada jednak w skrajności. Jego wizja trzyma się kupy aż do napisów końcowych. Widać, że w Green Room nic nie dzieje się przypadkiem, że wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane.
Film broni w zasadzie sam pomysł, bo czy może nie udać się obraz, w którym na totalnym pustkowiu dochodzi do krwawej ustawki pomiędzy punkami i skinheadami rozstawianymi po kątach przez kolesia z charyzmą Stewarta?
Jeremy Saulnier to człowiek, który ma swój własny, oryginalny pomysł na kino. Przejście pomiędzy mocnym thrillerem, a survivalem z elementami groteskowej komedii jest (mimo pozornej absurdalności takiego pomysłu) tak naturalne, jak przejście od wstępu, przez rozwinięcia, aż do zakończenia. W filmie brak zgrzytów oraz odciągających uwagę widza głupot. To doskonała, intensywna i pełna interesujących rozwiązań zabawa w kino. Wszyscy zwolennicy Blue Ruin powinni być z niej więcej, niż zadowoleni.