VORTEX. Nowy, stary Gaspar Noé
Podczas seansu najnowszego dzieła Gaspara Noégo mojej głowy nie chciała opuścić pewna historia, którą podzieliła się ze mną niegdyś moja mama. Otóż gdy miałem kilka lat, mój dom rodzinny odwiedzili prababcia i pradziadek od strony taty. Razem z młodszą siostrą przyszliśmy się przywitać, dostaliśmy, jak to na każdą wizytę przystało, drobne upominki, a potem wróciliśmy do zabawy w ogrodzie. Prababcia była zachwycona – od dawna nie widziała swoich prawnuków. Jednak już po kilku minutach spojrzała na moją mamę, a następnie, ze szczerym zaciekawieniem w głosie, zapytała: „Co to za dzieci bawią się tam w ogrodzie?”.
Prababcia, tak jak wielu ludzi w jej wieku, chorowała na Alzheimera – to bezlitosne, pozbawiające człowieka ostatków intelektualnej godności schorzenie, bezpardonowo atakujące umysł, który stanowi absolutny fundament świadomego istnienia. Cierpi na nie również bezimienna bohaterka Vortexu, odgrywana przez Françoise Lebrun. Jej choroba wychodzi na jaw już na samym początku filmu, zaraz po tym, jak Noé w efektowny sposób dzieli ekran na dwie równe części. Kobieta idzie wyrzucić śmieci, po czym wychodzi na ulicę i zaczyna błąkać się po Paryżu, odwiedzając po kolei różnego rodzaju sklepy. Mężczyzna (Dario Argento) dostrzega jej nieobecność i zaniepokojony wyrusza na poszukiwanie. Podzielony ekran pozwala nam śledzić jednocześnie poczynania obojga bohaterów – trochę tak, jak gdybyśmy oglądali tragikomiczną grę w chowanego, pełną naturalnego suspensu, wynikającego bezpośrednio z zastosowania podwójnej perspektywy i cierpliwej, właściwie dokumentalnej rejestracji wydarzeń.
Później jest już tylko trudniej – choroba kobiety nieodwracalnie (sic!) się pogłębia, a do tego dochodzą jeszcze kardiologiczne problemy mężczyzny, który nie daje sobie rady z opieką nad coraz bardziej bezradną małżonką. Starość to u Noégo absolutnie nic przyjemnego (kompletne antypody takich produkcji jak Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął): to walka z czasem, aby dokończyć dzieło swojego życia (książka pisana przez bohatera Argenta, dotycząca powinowactwa kina i snów), tony pigułek niedających pożądanych efektów, kłótnie wynikające z niemożności porozumienia się. Porównania z Miłością Hanekego czy Ojcem Zellera mogą być męczące, ale są jak najbardziej na miejscu – zwłaszcza że temat powolnego umierania, fizycznego rozkładu naszego ciała to wciąż temat tabu, podejmowany w kinie znacznie rzadziej niż chociażby, na pozór dużo bardziej kontrowersyjne, tematy wojenne.
Proces starzenia się i związana z nim utrata kontroli nad własnym życiem są tym bardziej przygnębiające, że w całym mieszkaniu dostrzec można różnego rodzaju artefakty, świadczące o tym, jak bogaty intelektualnie żywot wiedli niegdyś bohaterowie Vortexu. Na ścianach wiszą plakaty filmowe (chociażby Kobieta jest kobietą Godarda, zdobiące toaletę!), a na półkach, ziemi i stolikach, w zasadzie wszędzie, walają się książki (np. autobiografia Jeana Renoira), a także filmy na DVD i kasetach VHS. Dzięki nim mieszkanie wydaje się, dość paradoksalnie, pełne życia. Wszystkie przedmioty pełnią przecież podwójną rolę – są nie tylko narzędziami, rzeczami czysto użytkowymi, podporządkowanymi konkretnemu celowi, ale również nośnikami naszych wspomnień, zbierającymi i organizującymi całą naszą przeszłość. To dlatego tak potworne wrażenie robi w finale filmu opróżnione mieszkanie bohaterów – nagie ściany, ogołocone z dywanów panele, pomieszczenia pozbawione mebli. Razem z ludźmi w niebyt odeszły również wszystkie ich wspomnienia. Nie zostało kompletnie nic.
Czy Vortex stanowi w twórczości Noégo całkowicie nowe otwarcie? Raczej nie – wystarczy bliżej przyjrzeć się kluczowym dla filmu motywom, aby dostrzec, że argentyńsko-francuski reżyser wciąż opowiada o tych samych, uniwersalnych kwestiach. O miłości (już nie intensywnej, angażującej cieleśnie jak w Love, ale długofalowej, wynikającej nie tyle z uczucia, co przyzwyczajenia i przywiązania), śmierci (już nie o duszy dryfującej w przestworzach jak we Wkraczając w pustkę, ale o czysto fizycznych, brutalnych przejawach umierania) i, rzecz jasna, temporalności (tym razem w formie podzielonego ekranu, umożliwiającego nam obserwację wydarzeń, które niejednokrotnie rozgrywają się w dwóch różnych miejscach jednocześnie). Vortex należy rozpatrywać w związku z tym raczej jako konsekwentne rozwinięcie tematów i motywów, którymi Noé interesował się już od początku swojej kariery – coś jednocześnie świeżego i logicznego.
Mamy więc do czynienia cały czas z tym samym artystą, który jednak, i to w przypadku Gaspara Noé zdecydowanie najbardziej intrygujące, nieustannie ewoluuje, eksperymentuje i co za tym idzie – zaskakuje. W poszukiwaniu nowych środków wyrazu zapuszcza się na tereny jak dotąd niewyeksploatowane, niemalże dziewicze – w pewnym sensie wciąż opowiada tę samą historię, ale za każdym razem z innej, zawsze interesującej perspektywy.