VITA & VIRGINIA. Rwana miłość w rytmie disco
Chyba nikomu nie trzeba przedstawiać Virginii Woolf. Kontrowersyjna brytyjska pisarka słynęła w początkach XX wieku tyleż z nowatorskich i niekonwencjonalnych prac, co burzliwego życia naznaczonego feminizmem oraz zaburzeniami psychicznymi, które ostatecznie doprowadziły ją do samobójstwa. Już te dwa fakty niezbyt służyły jej wizerunkowi w tamtych czasach. Jakby tego było jednak mało, Virginia była także lesbijką i prowadziła dość otwarty romans z dziś już zdecydowanie mniej znaną arystokratką oraz również kobietą pióra, Vitą Sackville-West*. To właśnie o tym związku i napisanej pod jego wpływem powieści Orlando – w której ekranizacji zagrała po latach Tilda Swinton – opowiada film Chanyi Button.
Pisaliśmy już kiedyś o tym projekcie. Wtedy miał on stanowić swoiste zjednoczenie się pięknych dziewczyn Jamesa Bonda, gdyż Vitę zagrać miała Gemma Arterton (Quantum of Solace), a Virginię Eva Green (Casino Royale). Wcześniej do tej pierwszej roli przymierzana była jeszcze Romola Garai (Pokuta), a później w pannę Woolf wcielić się miała Andrea Riseborough. Ostatecznie skończyło się na duecie Gemmy z Elizabeth Debicki (Wdowy). I jakkolwiek można żałować, że pierwotne plany nie doszły do skutku, to trzeba przyznać, iż para ta stanowi największą siłę Vity i Virginii – szkoda jedynie, że panie lepiej sprawdzają się w separacji niż razem. Jest między nimi chemia, ale brak prawdziwego ognia. I nie chodzi nawet o okazjonalne sceny seksu, ładne jak obrazek (i uczestniczki), lecz pozbawione pazura i odwagi (w Ameryce film nie jest obecnie sklasyfikowany, ale w większości innych krajów dominuje ograniczenie od 12 lat).
W fabule – której nie ma specjalnie sensu przytaczać, bo ogranicza się właśnie do zapoznania się obu pań, zacieśnienia znajomości, a w końcu także płomiennego romansu w cieniu oraz z niejakim przyzwoleniem mężów obu pań – prym wiedzie zdecydowanie Debicki. To ona ma więcej może nie tyle czasu ekranowego, co ciekawszych, lepiej zainscenizowanych i zwyczajnie bardziej wymagających scen. Bez oszpecającej charakteryzacji, którą blisko dwie dekady temu wyróżniała się Nicole Kidman w tej samej, acz osadzonej w nieco późniejszym okresie roli, Debicki jest niezwykle naturalna oraz sugestywna. Ujmuje przy tym swą delikatnością. Zwłaszcza gdy dopadają ją pierwsze objawy choroby, pokazuje się z nowej strony względem swoich wcześniejszych kreacji. Mająca polskie korzenie aktorka doskonale poradziła sobie też z akcentem, udowadniając, że jej angaż był ostatecznie strzałem w dziesiątkę. Tylko jej wiek się nie zgadza, bo w chwili poznania Vity prawdziwa Virginia była starsza o dobrą dekadę. I choć młodzieńczy urok oraz swoista niewinność Debicki są aż nadto widoczne na ekranie, szczęśliwie nic nie ujmują wiarygodności danej roli.
W starciu z nią Vita nie ma zbyt wielu atutów. Gemma jest tu praktycznie taka sama jak zawsze – stylowa i słodka jak cukierek, łatwo więc jest się w niej zadurzyć zarówno Virginii, jak i nam, widzom. Ale wydaje się też mało zajmująca, pozbawiona głębi. Nie jest to wina aktorki, Virginia jest po prostu naturalnie ciekawsza oraz bardziej złożona niż Vita, której scenariusz nie dał zbyt dużego pola do popisu. Arterton, która współprodukowała też film, wygląda tu więc szałowo w kostiumach z epoki, niemniej sztampowo w ogólnym rozrachunku, a wszelkie jej najlepsze wątki są niejako duszone w zarodku. Kto wie, czy nie bardziej intrygujący od niej jest Peter Ferdinando jako pan Woolf, który ze swym stonowanym i spokojnym, aczkolwiek niepozbawionym charyzmy głosem, stanowi doskonałą przeciwwagę dla ekscentrycznej Virginii. To również ostatni jasny punkt obsady, gdyż o całym drugim planie (m.in. Isabella Rossellini oraz znani z Gry o Tron Gethin Anthony i Brenock O’Connor) można napisać tylko tyle, że jest zwykłym tłem dla dwóch V.
Ekranowy związek tytułowej pary oparto po części na sztuce, która z kolei swe źródło miała w prywatnych listach kochanek. Rzeczona korespondencja jest w filmie formą specyficznej narracji – intymnej, bo skupionej na smakowitych zbliżeniach dwóch dam i skierowanej wprost do kamery, odpowiednio natchnionej, jednak zarazem przedkładającej słowa nad obraz i przez to z czasem oraz kolejnymi powtórzeniami zabiegu ulegającej rutynowej wiwisekcji uczuć. Niestety to problem większości seansu Vity i Virginii. Twórcy wyraźnie chcą za dużo rzeczy powiedzieć, wszystko wytłumaczyć, przez co nie mówią nic konkretnego. Nic więc dziwnego, że gdy nadchodzi finał, to, choć jest niezwykle emocjonalny i na swój sposób piękny, klasowy, zupełnie nie przejmuje. I nie przekonuje. Po prostu następuje i tyle.
Chanya Button nakręciła wcześniej jedynie niezależne Burn Burn Burn, w którym również przyglądała się nietypowemu związku dwóch młodych kobiet. W ambitniejszej i fabularnie bardziej skomplikowanej, a dodatkowo osadzonej w konkretnej epoce Vicie i Virginii reżyserce zabrakło już większej wprawy, wyczucia. Kuleje tu zarówno reżyseria, jak i skrypt napisany wespół z Eileen Atkins (która zażądała później usunięcia swojego nazwiska z listy płac). Wątek miłosny nie ma w sobie tak zwanego mięsa, a jego poszczególne wydarzenia beznamiętnie nadchodzą po sobie, nie odciskając piętna ani na sobie samych, ani na postaciach, ani na odbiorcy, któremu dodatkowo chcą przekazać jakże współczesny punkt widzenia. Dominuje rwany rytm, przypadkowość oraz brak zdecydowania, w którą stronę pójść, co opowiedzieć. Skutkiem tego są niejako dwa filmy – jeden o Vicie, drugi o Virginii – które mają problem, żeby satysfakcjonująco spotkać się w połowie drogi i odpowiednio wybrzmieć.
Nie pomaga im w tym zresztą strona techniczna. Znajdziemy tu co prawda parę momentów realizacyjnej chwały, jak towarzyszące problemom Virginii zaskakujące i naprawdę wciągające sztuczki wizualne – ostatecznie trochę nie współgrające z założeniem filmu i być może dlatego w pewnym momencie porzucone. Niemniej cyfrowe zdjęcia w starciu z latami 20. ubiegłego stulecia wypadają po prostu brzydko i sztucznie. Odgórnie odbierają historii odpowiednio filmowej atmosfery, kinowy rozmach zastępując iście telewizyjnym sznytem w starym, negatywnym znaczeniu tego słowa. Koszmarnie niedopasowana jest też ścieżka dźwiękowa autorstwa Isobel Waller-Bridge (siostry popularnej ostatnio Phoebe). Złożona z agresywnych bitów, elektroniki i przypuszczalnie w całości komputerowa, pasuje bardziej na parkiet nowoczesnego klubu gejowskiego, zupełnie rozmijając się ze swoim zadaniem ilustracji.
Te wszystkie dysonanse są zbyt duże, abyśmy mogli na dobre zadurzyć się w tym dziele, które w bardziej sprawnych rękach mogłoby przerodzić się w coś naprawdę wyjątkowego. A tak pozostaje przeciętną produkcją, na którą warto rzucić okiem tylko dla przewodzących mu gwiazd. Bez nich byłoby tu ciemno, zimno i pusto.
* – W tym kontekście warto zauważyć, że w danym okresie tylko związki pomiędzy mężczyznami były wbrew prawu. Kobiety mogły sobie pozwolić na nieco więcej w życiu erotycznym, choć konserwatywne społeczeństwo również i na lesbijki patrzyło krzywym okiem.