MILIONY BREWSTERA. Gdy nie można kupić czasu
Dla fana amerykańskich komedii z lat 80. nie ulega wątpliwości, że Richard Pryor był jednym z najsławniejszych komików, z którego przykład wzięło wielu zarówno współczesnych mu, jak i późniejszych speców od bawienia widza kompulsywnymi monologami, na przykład Eddie Murphy. Postawa Pryora jednak nie wzięła się znikąd. Kiedy przypatrzymy się jego trudnemu i pełnemu biedy wczesnemu życiu, zobaczymy podobnego trzecioligowca co Montgomery Brewster z produkcji Waltera Hilla. Pryor i Brewster z marginesów niedowartościowanej egzystencji wspięli się na szczyt popularności, jednak czy znaleźli w pieniądzach i sławie ukojenie? Miliony Brewstera są nieco już zapomnianą u nas komedią, nawet pośród miłośników kaset VHS. Eddie Murphy i Chevy Chase wyparli Richarda Pryora swoim bardziej niezobowiązującym emocjonalnie poczuciem humoru.
Stało się tak być może między innymi dlatego, że Richard Pryor miał bardzo specyficzny styl bawienia widza. Nie chcę spekulować, na ile przyczyniła się do tego choroba (stwardnienie rozsiane), ale jeszcze w latach 60., kiedy był zupełnie sprawny, wykorzystywał w swoim warsztacie aktorskim i stand-upowym bunt, agresję, sprzeciw i jawne wyszydzanie przeciwników, jakby za pomocą żartu walczył z napotykanymi w dzieciństwie gangami. Tę gwałtowną emocjonalność wyniósł z trudnych warunków, w jakich się wychowywał. Nie każdemu widzowi taka bezczelność i siła komediowej wypowiedzi pasowała. Robin Williams na przykład, robiący karierę mniej więcej w tych samych czasach, był znacznie delikatniejszy, współczujący, bezbronny; podobnie Eddie Murphy. Pryor zaś bawił, ale i denerwował, otwarcie mówiąc publiczności, że składa się z kutafonów i debili – jeśli oczywiście akurat tacy się na nią składali. Nie inaczej było z postacią w Milionach Brewstera. Głównego bohatera na początku trudno polubić. Jest po prostu antypatyczny, podobnie jak jego ekranowy partner Spike Nolan (John Candy). Z czasem to się zmienia, ale nie tak szybko. Najpierw reżyser chce widzowi za wszelką cenę uświadomić taniość życia i niedojrzałej osobowości Brewstera.
A przekonywani do tego będziemy od samego początku, zwłaszcza gdy po boisku do baseballa przejedzie pociąg, przez co mecz zostanie przerwany. W komedii tego typu jak Miliony Brewstera nie wystarczy powiedzieć, że coś jest takie a takie. Trzeba to jeszcze ze sto razy widzowi uświadomić poprzez najróżniejsze gagi sytuacyjne. Dlatego prócz Richarda Pryora Walter Hill znakomicie wykorzystał talent Johna Candy’ego oraz własne umiejętności sensacyjnego prowadzenia akcji. Miliony Brewstera z jednej strony są komedią, z drugiej filmem szalonej akcji z dowcipem w tle. Można go oglądać do obiadu, ciastka, kolacji, nawet na randce, a także w samotności. Wtedy może zdołamy zauważyć ogromną wartość humanistyczną opowieści o relacji człowieka z pieniądzem.
Montgomery Brewster, podrzędny łapacz z trzecioligowej drużyny, nagle dostaje szansę zdobycia ogromnej fortuny pod jednym warunkiem – musi w ciągu miesiąca wydać 30 milionów dolarów. Wtedy otrzyma ich 300. Brewster jest dość prostym człowiekiem, który właściwie nigdy nic nie miał. Szansa stania się milionerem, nawet przez miesiąc, może zupełnie zmienić człowieka – pytanie tylko, czy pieniądze są w stanie zmienić czyjąś naturę, czy jedynie zedrzeć z kogoś maskę nałożoną przez konwenans i społeczne zobowiązania. To największa wartość Milionów Brewstera – pokazywanie w dowcipnym stylu, jak ludzie pod wpływem pieniądza zrobią wszystko, na co by się nigdy wcześniej nie zdecydowali. Dotyczy to również głównych bohaterów, z tym że oni mają zaplanowaną przez scenarzystę szansę na opamiętanie się. Pod tym względem film Waltera Hilla jest sugestywną satyrą na konsumpcjonistyczne społeczeństwo, gdzie za pieniądze da się kupić wszystko, a jednocześnie niczego tak naprawdę nie posiadać w sensie mentalnej wartości. W dniu premiery komedii, w połowie lat 80., dla przeciętnego Polaka posiadanie wydawało się faktycznie amerykańskim snem. Czasem jego szczyt polegał na zakupie magnetowidu, a czasem bochenka chleba. Dzisiaj, gdy w porównaniu z latami 80. mamy dosłownie wszystko w zasięgu ręki, chociażby na kredyt, chcemy posiadać jeszcze więcej. Z klasy średniej coraz więcej osób chce dostać się do wyższych sfer, gdzie króluje bezrefleksyjne posiadanie.
Miliony Brewstera dowcipnie piętnują taką postawę, a zarazem udowadniają, że nasze czasy już dawno zagubiły wartości w gonitwie za posiadaniem. Istnieje taka koncepcja w etyce, która twierdzi, że nie ma żadnej niematerialnej wartości, której nie dałoby się wycenić na konkretną sumę pieniędzy. Nie mam przekonania do tej teorii, ale równocześnie nie jestem w stanie racjonalnie jej odrzucić. Po seansie Milionów Brewstera tym bardziej. Bohaterowie byli w stanie kupić wszystko, nawet wdzięczność innych. Nie mogli jedynie przyspieszyć czasu. Czas wydaje się jedną z niewielu rzeczy nie do kupienia. I nieśmiertelność, rzecz jasna. Nie wiemy jednak, co będzie za 500 lat, co wtedy będzie znaczyło wpływanie na ów czas (i śmierć), więc może i ta teoria upaść. A co z miłością? Generalnie nie da się jej kupić, ale niekiedy od wdzięczności do miłości wiedzie krótka droga. Przy odpowiednim zbiegu okoliczności zatem miłość również wydaje się do kupienia. Bolesne te refleksje po seansie Milionów.
Walter Hill, jak już wspominałem, postawił nie tylko na komediowość, ale i na akcję, podobnie zresztą jak Allan Dwan w adaptacji powieści Barra McCutcheona z 1945 roku. Niekiedy wydarzenia w filmie dzieją się tak szybko, że chwila nieuwagi, na przykład odejście od telewizora na 10 minut, może kosztować nas porządne zagubienie w fabule. To niewątpliwa wada, która zdecydowała o tym, że Miliony Brewstera na rzecz tempa zatraciły klimat tak ważny w kreowaniu kultowego kina, zwłaszcza z czasów VHS. Co do zaś samego Richarda Pryora, jego nerwowa gra aktorska nie pomaga widzowi. Nie wiem, na ile w niej jest działania postępującej choroby (SM), a na ile wrodzonej hiperekspresyjności aktora. Pamiętam go z innych filmów i mam wrażenie, że jednak bardziej się kontrolował. Z Johnem Candym jest dużo lepiej. Wielki, ciężki, roześmiany, wyluzowany, bawi ciągle tak samo. Jestem szczerze zdziwiony, że po tylu latach, gdy wróciłem do filmu, poczułem się nieco nim znużony. Pryor jako Brewster zbyt często uprawiał na ekranie zwykły stand-up, a nie starał się uwieść widza autentycznym wcielaniem się w rolę. Teraz rozumiem, czemu to Robin Williams stał się kultowym komediantem, a Richard Pryor komediowym krzykaczem. Niemniej cenię go i będę polecał Miliony Brewstera każdemu, kto się boi, że nadmiar pieniędzy zmieni go w sztywnego, wyzutego z uczuć parweniusza.