KRZYK. 20 lat od premiery
Przyznam, że kiedy odkryłem wcześniej w tym roku, że Krzyk Wesa Cravena będzie obchodzić w grudniu swoje dwudziestolecie, byłem tym nieco zaskoczony. Niesamowicie szybko minęły te dwie dekady, zwłaszcza dla kogoś, kto widział ten film właśnie wtedy lub niedługo później. Ustalmy coś na początku – w oczach niżej podpisanego, jak i prawdopodobnie każdego, kto wychował się w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku i nie unikał oglądania horrorów, Krzyk był wydarzeniem i do dziś pozostaje jednym z najbardziej wpływowych filmów grozy, rzutującym również na myślenie o tym gatunku. Nie bez znaczenia jest fakt, kto go nakręcił, w jakim okresie powstał, oraz co było później, i mowa tu nie tylko o trzech sequelach i niedawno powstałym serialu, ale przede wszystkim o wysypie slasherów różnego sortu, próbujących podczepić się pod sukces dzieła Cravena. Wolę się jednak skupić na samym filmie, który dziś można z całą słusznością nazwać klasycznym, choć jeszcze do niedawna mówiłem o nim jako o jednym z najlepszych współczesnych horrorów. Po ostatnim seansie będzie mi tę współczesność coraz trudniej uzasadnić.
Fabuła skupia się na Sidney Prescott (fantastyczna, bardzo naturalna Neve Campbell), uczennicy liceum w małym miasteczku Woodsboro, która jest terroryzowana przez zamaskowanego psychopatę, mordercę już kilkorga innych nastolatków. Głównym podejrzanym szybko staje się chłopak dziewczyny (Skeet Ulrich), potem jej ojciec, ale scenariusz Kevina Williamsona nie wyklucza innych kandydatów, wśród których są koledzy głównej bohaterki lubujący się w oglądaniu horrorów (Matthew Lillard, Jamie Kennedy), dziennikarka w dużej stacji próbująca wypromować swoją nową książkę (Courtney Cox), a nawet dyrektor szkoły (Henry Winkler). Wkrótce wprowadzona zostaje godzina policyjna, a młodzi urządzają wielką imprezę w domu jednego z nich – idealna okazja, aby szaleniec zaatakował. Zwłaszcza że mija dokładnie rok od brutalnego mordu na matce Sidney.
Na pierwszy rzut oka Krzyk jest bardzo standardowym młodzieżowym slasherem, co już samo w sobie było w 1996 roku niezwykłe, gdyż ten typ horroru od dobrej dekady praktycznie nie istniał. Przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dał prawdziwy urodzaj zwłaszcza amerykańskich filmów grozy (z czasem coraz bardziej nieobecnej), w których tajemniczy morderca w niezwykle kreatywny sposób uśmiercał całe tabuny nastolatków, tylko po to, aby w finale być pokonanym przez tzw. final girl, czyli porządną dziewczynę stroniącą od alkoholu, narkotyków i seksu. Wszystkie Halloweeny, Piątki trzynastego, Koszmary z ulicy Wiązów oraz wiele innych, pomniejszych slasherów korzystało z tego schematu, aż w końcu został on do cna wyczerpany. Ile razy bowiem można oglądać dokładnie to samo? Jedynymi zmiennymi były sceny zgonów oraz wygląd mordercy, a skoro jego motywacja nie miała właściwie żadnego znaczenia, należało spodziewać się szybkiego i definitywnego końca tego typu opowieści.
Krzyk natomiast, powstały już w zupełnie innych czasach dla kina grozy, z jednej strony bezwstydnie wykorzystuje kliszowość fabuły, a z drugiej ma tego świadomość, którą obdarza również swoich bohaterów. Maniakiem jest osoba znająca cały katalog horrorowych chwytów, potencjalnymi ofiarami również są miłośnicy szlachtowania na ekranie – sytuacja daje im możliwość sprawdzenia, czy będą popełniać dokładnie te same błędy, co bohaterowie swoich ulubionych filmów. A jako że Krzyk można uznać za bardzo czarną komedię, okazuje się, że – świadomie lub nieświadomie – postaci Cravena zachowują się identycznie do przyjętych wzorców z kina. Sidney horrorów nie ogląda, bo uważa je za głupie i obrażające inteligencję widza. Dlatego jest główną bohaterką i dlatego właśnie może sobie pozwolić na złamanie zasad – nie chodzi bowiem wcale o abstynencję, niepalenie trawy i konieczność pozostania dziewicą, lecz o trochę zdrowego rozsądku i zimną krew.
Tekst Williamsona nie karci młodych za miłość do takiego kina, tylko za nieumiejętność wyciągania wniosków. To, że filmy te są bezmyślne, nie oznacza, że i ich widzowie muszą tacy być.
Przewrotność scenariusza zasługiwała na reżysera, który zrozumie ukryte w nim poczucie humoru, jednocześnie potrafiąc stworzyć nieustanną atmosferę zagrożenia, nie bojąc się przy tym okrutnie i krwawo obejść z bohaterami. Wes Craven był nie tylko najlepszym wyborem, ale z perspektywy czasu być może jedynym słusznym. Nie chodzi tylko o to, że w latach dziewięćdziesiątych horror kojarzył się przede wszystkim z gotyckimi widowiskami kostiumowymi uznanych reżyserów, którzy nie byli utożsamiani z tym gatunkiem (Dracula Francisa Forda Coppoli, Wywiad z wampirem Neila Jordana, Frankenstein Kennetha Branagha); sam Craven wydawał się być innym twórcą niż w przeszłości. Zaczął oddawać się zabawie, doprawiając grozę sporą dawką śmiechu, raz z lepszym rezultatem (Ludzie pod schodami), raz z gorszym (Wampir w Brooklynie). Nowym koszmarem zaś dowiódł, że w horrorze praktycznie wszystko zostało już powiedziane i pokazane, zatem równie dobrze Freddy Krueger może opuścić kinowy ekran i straszyć w rzeczywistości. To meta myślenie znalazło swoje rozwinięcie w Krzyku, a potem w kolejnych częściach, również wyreżyserowanych przez Cravena.
Od strony warsztatowej natomiast trudno nie nazwać Krzyku jednym z najlepszych filmów tego twórcy. I już pierwsza scena to potwierdza – do nastoletniej Casey Becker dzwoni tajemniczy nieznajomy, początkowo flirtując z nią i zadając pytanie o ulubiony horror, później jednak grożąc jej. Sterroryzowana dziewczyna, samotna w domu, ze świadomością, że napastnik jest blisko, staje się szybko ofiarą mordercy, co wydaje się być podręcznikowym (i nudnym) przykładem slasherowego prologu. Trzy rzeczy jednak zamieniają te pierwsze trzynaście minut w jedno z najlepszych otwarć kina grozy, stanowiących samo w sobie krótki film o zabijaniu.
Po pierwsze, w rolę Casey wciela się Drew Barrymore, na tamten czas najbardziej znana aktorka z obsady całego Krzyku, której twarz i nazwisko pojawiły się także na plakacie. Oszustwo marketingowe opłaciło się, bowiem widzowie byli autentycznie zaskoczeni, gdy – nim minął pierwszy kwadrans – słodka Drew zeszła ze sceny. Po drugie, wszystkie elementy, które złożyły się na sukces filmu pojawiają się właśnie na początku. Głos mordercy (w każdej części należy on do Rogera Jacksona), jego słynna już maska i kostium, obeznanie tak oprawcy, jak i ofiary w dziedzinie horrorów, oraz wynikające z tego napięcie i humor. Trudno przecież nie śmiać się, gdy cytaty same w sobie stają się treścią fabuły.
Po trzecie, i najważniejsze, brutalność w Krzyku szokuje.
Zabawa zabawą, ale śmierć u Cravena zawsze była tematem ostrych sporów, głównie przez swą gwałtowność, obrazowość i bezkompromisowość, bez względu na to, czy ukazana była w sposób realistyczny, jak w Ostatnim domu po lewej stronie, czy przesadzony i groteskowy, jak w Koszmarze z ulicy Wiązów. Doskonale pamiętam moment, gdy po raz pierwszy zobaczyłem śmierć Casey i, szczerze mówiąc, wystraszył mnie on najbardziej z całego filmu. Nie miało to żadnego związku z zaskoczeniem, że grana przez Barrymore bohaterka ginie już w pierwszej scenie; przypominało natomiast bardzo ostre i nieprzyjemne wyjście ze strefy bezpieczeństwa, jaką stworzył pełen aluzji i zabawy wcześniejszy dialog. Jeśli ktoś do tego momentu myślał, że Krzyk jest parodią gatunku, grą z obeznanym widzem lub urokliwym powrotem do przeszłości, szybko musiał zmienić swoje stanowisko – Craven jednym celnym dźgnięciem ustawił cały film, dając potwierdzenie, że doskonale rozumie scenariusz Williamsona, ale także nie pozwalając traktować historii tylko jako powodu do żartu. Dziś, po wszelkiego rodzaju Piłach, Hostelach i francuskiej ekstremie, morderstwo to może nie robić takiego wrażenia, co nie znaczy, że przestało wywoływać zamierzony efekt.
Oglądane po dwudziestu latach od premiery arcydzieło Cravena nic się nie zestarzało, choć jednocześnie nie bez nostalgii dostrzec można stylistyczne przywiązanie do okresu, w którym powstało. Pastelowe kolory ubrań bohaterów, filmy oglądane z kaset video, ścieżka dźwiękowa przepełniona ówczesnymi przebojami (Alice Cooper, Nick Cave, Republica, Moby) przenoszą widza do przeszłości, na szczęście nie rażąc tak, jak ma to miejsce w przypadku horrorów lat osiemdziesiątych, zdecydowanie zbyt rzucających się w oczy i uszy. Krzyk jednak trudno już nazwać filmem współczesnym, z czego doskonale zdawał sobie sprawę sam Craven, kręcąc czwartą część w 2011 roku. Wpływ Internetu, błyskawicznych mediów i pogoni za sławą w świetle kamer stał się podstawą powrotu do tematu, zarzuconego po wydawać by się mogło finalnym, choć rozczarowującym Krzyku 3 (2000). Po ponad dekadzie odkurzenie slasherowego cyklu miało więcej sensu, niż można było podejrzewać, a ostatni film zmarłego w zeszłym roku reżysera mądrze czerpał ze skarbca wypróbowanych tricków w nowym, skomputeryzowanym świecie. Nie był jednak wydarzeniem na miarę oryginału, raczej gratką dla wiernych fanów i pożegnalnym prezentem od Cravena. Tymczasem pierwsza część wciąż robi niesłabnące wrażenie, udowadniając, że niektóre filmy są wielkie nie tylko dzięki bezbłędnej reżyserii, oryginalnej historii i pamiętnym scenom, ale i również, bo powstały dokładnie wtedy, kiedy powinny.