TYLKO MNIE KOCHAJ
Od czasu do czasu trzeba się ugiąć pod naporem nalegań drugiej połowy i pójść na coś lekkiego i romantycznego. Czas wtedy odłożyć na bok notatki z rozważaniami egzystencjalnymi, otrzeć wargę z resztek krwi, zakamuflować kastety i wypastować buty. No może to ostatnie nie jest akurat niezbędnie potrzebne, ale nie zaszkodzi. Bo kiedy na ekranie prezentuje się polski Brad Pitt (nie ja to wymyśliłem), to nasze męskie ego musi zwiędnąć choćby na chwilę. Nie to żebym miał jakieś kompleksy, ale seans z Tylko mnie kochaj upewnił mnie, że Maciej Zakościelny przystojny jest. Myślę nawet, że gdybym nosił spódniczkę i wysokie obcasy, to nie raz pośliniłbym się na jego widok. Już widzę te obruszone kobiece spojrzenia mówiące: “A gdzie ten Zakościelny niby taki piękny?”. “Dobra, dobra.”, ja odpowiem… A podobno na żywo prezentuje się jeszcze lepiej. O tym zapewnia mnie moja dziołcha, która ponoć widuje go na zakupach. No chyba, że jej się przyśniło, co by mnie nawet cieszyło.
Tylko mnie kochaj w reżyserii i według scenariusza Ryszarda Zatorskiego (Nigdy w życiu) niczym się nie wyróżnia spośród lekkich, romantycznych komedyjek, które serwują nam wszelkie kinematografie świata. I chociaż nie brzmi to jak komplement, to jednak jest to film całkiem udany, powiedziałbym nawet, że dobrze się na nim bawiłem. Fabuła jest prosta i do bólu przewidywalna, co (o dziwo!) także trudno uznać za wadę. W końcu to nie jest Kino Moralnego Niepokoju, a po wyjściu z seansu nie ma nas ogarniać niepokój metafizyczny. To prosta, wesoła i lekka rozrywka, z fabułą bez zakrętów i niesamowitych zwrotów akcji. Otóż Michał (Maciej Zakościelny) jest młodym, zdolnym projektantem wnętrz, który wraz z Agatą (Agnieszka Dygant) prowadzi firmę architektoniczną. Życie Michała jest poukładane, czyściutkie, wyjęte z amerykańskiego serialu. Piękne mieszkanie na poddaszu, śliczne BMW Cabrio, codzienny jogging, starannie dobrany krawat. Z kobietami albo współpracuje, albo sypia, albo jedno i drugie – jak to jest w przypadku jego relacji z Agatą. Pewnego dnia firma otrzymuje intratne zlecenie, w tym samym czasie zatrudniona zostaje nowa asystentka (Agnieszka Grochowska), a do drzwi jego domu puka mała dziewczynka – Michalina (Julia Wróblewska), która oznajmia, że jest jego córką…
Jak nietrudno się domyślić, trochę się w życiu Michała poprzestawia, będziemy świadkami wielu bardziej lub mniej zabawnych sytuacji, aż do szczęśliwego i tandetnego finału, bo chyba nikt nie wątpi, że właśnie do takiego zmierzamy. Wszystko podane jest w lekkostrawnym, wręcz sielskim sosie, niestety dość dalekim od naszej polskiej rzeczywistości. Ale gdyby reżyser zafundował nam historię sąsiada z M-2 pracującego w supermarkecie 16 godzin na dobę za 600 PLN brutto na miesiąc, to przecież nic nas by to nie obchodziło. A tak możemy sobie popatrzeć, powzdychać i poudawać, że właśnie tak jest jak na obrazku. Nastroju dopełnia nieźle dobrana muzyczka, która pobrzmiewa sobie radośnie pozwalając nam jeszcze bardziej wczuć się w atmosferę tego filmu, oraz bardzo udane, choć znów dalekie od codzienności zdjęcia Warszawy.
Wielkich kreacji aktorskich w filmie tym nie uświadczymy. Ale znów nie ma się czemu dziwić. Podstawowym zadaniem Maćka Zakościelnego jest ładnie wyglądać, co (jak już wspomniałem na początku) raczej mu się udaje. Jednak momentami reżyser popadł w lekką przesadę, serwując nam przykładowo scenę, w której Michał-Maciej opierając się apetycznie o futrynę drzwi od tarasu, rozpina guzik marynarki, stoi kilkanaście sekund w zadumie, po czym z powrotem zapina wspomniany guzik i… cięcie. Myślę, że kobieca część sali była zachwycona. Ja mniej. Z kolei Agnieszka Dygant jest dość irytująca, ale tak to chyba miało wyglądać. Jej maniery i zagrywki miały tym razem spowodować, żeby nasza sympatia i poparcie zostały ulokowane nie w osobie telewizyjnej niani, a w osobie innego bohatera. Dosyć przyjemna wydała mi się rola Agnieszki Grochowskiej – subtelna, delikatna, skromna. I piękna. W końcu sami piękni ludzie w tym filmie. Powinno się zebrać na wymioty, ale jakoś wcale się nie zbiera.
Podobne wpisy
Warto też wspomnieć o mniejszych, aczkolwiek ważnych rolach Jana Frycza w roli prezesa-zleceniodawcy, Grażyny Szapołowskiej w roli babci, oraz Marcina Bosaka, który niestety chyba nazbyt mocno związał się z rolą Kamila w L kak Ljubof… przepraszam M jak Miłość. Z kolei w Tylko mnie kochaj mamy bardzo przyjemne nawiązanie do… nie będę zdradzał do czego, chociaż bym chciał. Ale, ale… najlepszą w mojej opinii kreację zachowałem na koniec. Chodzi mi o rolę siedmioletniej Julii Wróblewskiej, która przyćmiła wszystkich dokumentnie. Ta dziewczynka jest tak urocza, że każde jej pojawienie się na ekranie przykuwało uwagę, a każde wypowiedziane słowo powodowało salwy śmiechu na i tak w połowie pustej sali. Ma w sobie coś z aniołka o szatańskim spojrzeniu. I co się naprawdę rzadko zdarza u polskich dzieci grających w filmach – wypadła przekonująco i wiarygodnie. Można się zastanawiać na ile wpływ na to miał sam reżyser, a na ile pochodzi to od naturalnych zdolności tej młodej osóbki. W każdym razie wyrażam nadzieję, że szołbiznes jej nam nie zniszczy i zobaczymy ją gdzieś jeszcze, zanim podrośnie i trafi do przeciętnego serialu dla gospodyń domowych, gdzie zginie śmiercią aktora zaszufladkowanego.
Aby jakoś podsumować tą sztampową recenzję powiem, że warto czasami pójść na taki film. To taki miły przerywnik dla poprawienia nastroju. Jak się okazuje, już ponad 200 tysięcy widzów (ostatecznie ponad półtora miliona – przyp. późniejszy) obejrzało “Tylko mnie kochaj”, co jest naprawdę niezłym wynikiem i można by rzec, że film osiągnął spory sukces jak na nasze podwórko. Poza tym jak widać kino tego typu jest potrzebne. Ludzie lubią bajki. Zwłaszcza gdy za oknem sroga zima, brudne ulice, szkoła, praca, obowiązki i ogólna szarzyzna dnia codziennego. Zatem bierz swą lepszą połowę pod pachę i szoruj do kina. Czasem trzeba pomarzyć. Czasem trzeba się uśmiechnąć. A czasem i jedno i drugie.
Tekst z archiwum film.org.pl