TRZEJ MUSZKIETEROWIE. Zły film, dobra zabawa
Paul W.S. Anderson – gdyby Uwe Boll nigdy się nie urodził, to najprawdopodobniej właśnie do niego należałby tytuł najbardziej znienawidzonego przez wszystkich graczy świata reżysera. Mortal Kombat i pierwszy Resident Evil to filmy słabe, które jednak mogą się podobać na tyle, żeby całkiem miło wspominać seans. Jednak większość filmów Anglika to dziełka złe. I to nie tak-złe-że-aż-dobre, tylko przeważnie tak-złe-że-co-ja-robię-w-kinie. Obcy kontra Predator i produkowane seryjnie sequele RE kolejno wyznaczały dno w jego karierze, która po koszmarnym Afterlife zaczęła walić w nie głową i dziwnym trafem – udało jej się odbić.
Stawiając sprawę jasno już na samym początku: Trzej Muszkieterowie to film zły. Oglądając go można odnieść wrażenie, że równie dobrze jego reżyserii mógłby podjąć się niezmordowany Michael Bay, gdyby tylko operował mniejszym budżetem i miał jeszcze mniej talentu do pokazywania na ekranie czegokolwiek, co nie jest wyrzuconym w powietrze po uderzeniu przez gigantycznego robota, sypiącym iskrami i kawałkami karoserii, wybuchającym samochodem. Podobnie jak w filmach Baya, liczy się tutaj przede wszystkim akcja, eksplozje, urodziwe kobiety i efekty specjalne, a dialogi wrzucono do scenariusza tak jakby mimochodem. I tak jak u Baya – dopóki na ekranie dzieje się dużo i widz nie ma czasu zastanawiać się o co tak naprawdę chodzi, film ogląda się świetnie. Najważniejsze jest to, że sceny akcji zrealizowano z pomysłem i nawet pokusiłbym się w tym miejscu o stwierdzenie, że w niektóre w nich naprawdę włożono serce. Niestety, Anderson Bayem nie jest, więc niektóre ujęcia wyglądają świetnie zarówno pod względem wizualnym jak i koncepcyjnym, ale obok nich sporo jest scen prezentujących wymuszony i niepotrzebny efekt 3D, gdzie bohaterowie wyglądają jak papierowe wycinanki nałożone na niezbyt pasujące tło.
Jak już wspomniałem sceny dialogowe w Trzech Muszkieterach znalazły się tylko dlatego, że film oparty jest podobno na książce, której reżyser pewnie i tak nie czytał. W końcu nie trzeba znać powieści Dumasa, żeby wiedzieć kim są Atos, Portos i Aramis, a resztę spokojnie można sobie dopowiedzieć samemu, dodając na ten przykład latające żaglowce, karabiny maszynowe, miotacze ognia i inne cuda techniki wykreowane na papierze (a przynajmniej film chce, żebyśmy w to uwierzyli) piórem Leonarda Da Vinci. Trochę dziwię się, że to piszę, ale… taka konwencja jest całkiem oryginalna i zwyczajnie sprawdza się na ekranie. Do tej pory niewiele filmów korzystało z legendy narosłej wokół najsłynniejszego malarza i wynalazcy Renesansu, a żaden nie korzystał z niej w tak efekciarski sposób. Czyżby pomysł na wykorzystanie realiów fantastycznego XVII w. zrodził się w głowie scenarzysty po partyjce “Rise of Legends” lub ukończeniu “Assassin’s Creed: Brotherhood”?
Koniec dygresji i wracamy do tematu. Idąc do kina nie spodziewałem się (chociaż w założeniu miało chodzić w filmie o spiski i intrygi… jasne), że przedstawienie szermierki słownej przyćmi szermierkę właściwą. “Skoro więc treść dialogów jest przewidywalna i nudna, to niech przynajmniej patrzy się na to dobrze” pomyślał reżyser i wziął się za to, za co mu płacą. Wszystkie aktorki w obsadzie miały ułatwione zadanie, bo już samo wciśnięcie ich w ładne ubrania pozwala śledzić wymianę zdań bez większej irytacji. Do ról muszkieterów udało się natomiast skompletować całkiem charyzmatyczną ekipę aktorów, którzy nawet gdyby mieli zagrać w “Bitwie Warszawskiej”, wypadliby całkiem nieźle. Jedynie d’Artagnan sprawia wrażenie kompletnego kretyna z przerostem ambicji, który do pewnego momentu chce pojedynkować się z każdą napotkaną osobą, a wolne chwile spędza na nieumiejętnym flirtowaniu z dworskimi damami i rozmowach z lalusiowatym Ludwikiem XIII o sprawach sercowych. Gdzieś tam przewija się jeszcze pułkownik Hans Landa w roli kardynała Richelieu, który w swoich knowaniach jest tak przerysowany, że od bycia pierwszą samoświadomą postacią filmową w karierze Paula Andersona dzieli go tylko jeden krok i spojrzenie prosto w kamerę. Nie mogło również zabraknąć pociesznego grubaska w komediowej roli, szkoda tylko, ze komedia również jest na poziomie filmów Baya. Scena szczurzego seksu z Bad Boys II nie zostaje całe szczęście przebita, ale kilka razy trzeba wgryźć się w oparcie fotela rząd niżej, żeby zdusić krzyk rozpaczy.
Na koniec zostawiłem sobie prawdziwą perełkę i, nie boję się tego słowa, aktorskie objawienie “Trzech muszkieterów” – Orlando Blooma. Facet dostał do zagrania czarny charakter, a gra go w taki sposób, jakby jedynymi wytycznymi od reżysera były słowa “jesteś Anglikiem i jesteś zły”. W efekcie z twarzy Buckinghama ani na sekundę nie schodzi szyderczy uśmiech, a każdy jego krok zdaje się mówić “jestem nonszalancki, ale też nie do końca”. Kiedy Bloom w końcu się już odzywa, słuch widza zaatakowany zostaje przeciągłymi i niespiesznymi zdaniami wypowiadanymi z niepodrabialnym akcentem zawieszonym gdzieś pomiędzy amerykańskim, angielskim i chyba-jednak-jakimś-innym. Cały obraz tej postaci jest tak rozbrajająco zły, że… nie sposób oderwać od niej wzroku, a każda sekunda jej bytności na kinowym ekranie zbliża oglądającego do katharsis. Takie role zdarzają się raz na kilka lat.
Powtarzając: Trzej muszkieterowie to film po prostu zły. Mimo to bawiłem się na nim nadspodziewanie dobrze. Czasem zaskakiwał pozytywnie (sceny akcji), czasem negatywnie (te inne sceny akcji), a czasem oba zaskoczenia łączyły się ze sobą w dziwne kombinacje testując moją cierpliwość i poczytalność. I w taki sposób Paul Anderson nakręcił swój najlepszy (obok Event Horizon) film. I tak, jak w przypadku Transformers, widownia podzieli się na dwie “frakcje” – tych, którzy wyszli z kina zadowoleni i tych, którzy tych pierwszych będą wyzywać od idiotów.
Tekst z archiwum Film.org.pl (23.10.2011). Recenzja pojawiła się wcześniej w serwisie Paradoks