search
REKLAMA
Recenzje

TRON: DZIEDZICTWO. Wizualna i muzyczna uczta science fiction bez fabuły

Scenariusz “Tron: Dziedzictwo” jest pretekstem do wizualnych popisów.

Tekst gościnny

31 sierpnia 2024

REKLAMA

Autorem tekstu jest Andrzej Wiśniewski. Tekst z archiwum Film.org.pl

Pierwszy Tron z 1982 roku stał się w wielu kręgach filmem kultowym. Szybko jednak popadł w zapomnienie, głównie przez efekty wizualne, które postarzały film nieubłaganie. Niemalże 30 lat temu elektronika i komputer były relatywnie nowym zjawiskiem. Stąd też zainteresowanie nową technologią i chęć wizualizacji cyber-wszechświata maszyny komputerowej. Dziś jednak technologia nie budzi tylu ciekawości i pytań. Przyjęliśmy ją jako standard, nie poddajemy filmowym fantazjom zasad działania komputera i wizualizacji świata elektroniki. To właśnie było pierwszym problemem nowego Trona, wyzwaniem dla reżysera-debiutanta Josepha Kosinskiego. Jak przekonać i kupić widza z współczesnego świata Playstation, iPhone’a czy Skype’a. Jak wciągnąć go w świat elektronicznego totalitaryzmu i gladiatorskich walk programów komputerowych wewnątrz “The Grid”? Czy wystarczy ubrać starą historię w nowe szaty, czy potrzeba będzie nieco więcej fabularnego wysiłku?

Nową historię poznajemy z perspektywy Sama (Garrett Hedlund). To syn Kevina Flynna (Jeff Bridges), twórcy cyber-świata zwanego “The Grid”. Kevin zaginął ponad 20 lat temu, po uprzednim pojedynku z Master Control Program, który poznaliśmy w części pierwszej. Sam jest zbuntowanym programistą, czuje na plecach ciężar dziedzictwa ojca i trzyma się z daleka od fotela prezesa Encomu – firmy założonej przez ojca. Jest jednocześnie coraz bardziej zaintrygowany zaginięciem ojca, i w jego poszukiwaniu trafia do cyber-świata gier, gdzie będzie musiał stoczyć pojedynek o wszystko, aby poznać historię swojego dziedzictwa.

Jak można było się spodziewać – fabularnie film raczej nie istnieje. Scenariusz jest jedynie pretekstem do wizualnych popisów. I to te właśnie są skarbem filmu. Historia nie wciąga i specjalnie nie angażuje widza emocjonalnie. Konflikt jest w pojedynku realnego Kevina Flynna uwięzionego w cyber-świecie, z jego programową wersją Clu 2.0, który przeszedł na ciemną stronę mocy. W kwestii romansu, mamy dla Sama lateksową wersję programu “wojowniczka” – Quorra. Antagoniści to przede wszystkim wspomniany Clu 2.0 oraz świetnie prezentujący się Zuse (Michael Sheen). Do tego hordy programów “wojowników” oraz na zakończenie klasyczny motyw ojciec-syn, ledwie liźnięty i niedopracowany, jak cały scenariusz. Brakuje tła, bohaterzy są ledwie naszkicowani i śledzimy ich losy jedynie po imieniu, zamiast po pełnoprawnym, filmowym charakterze. Szkoda, że domyślnie filmy tego rodzaju traktowane są jedynie jako dostawca wizualnej uczty. Mało który reżyser sili się na próbę skonstruowania wartościowego obrazu, będącego jednocześnie klasycznym blockbusterem. Brakuje nam więcej Chrisów Nolanów i jego Incepcji.

Efekty specjalne i soundtrack

Pierwsze 20 minut wstępu oglądamy w 2D. Twórcy proszą jednak by założyć okulary od początku filmu, efektywnie robiąc z nas idiotów w okularach. Kiedy więc dochodzi do momentu “wciągnięcia” Sama w salonie “Flynn’s Arcade” – obraz teoretycznie zmienić się powinien w wersję 3D. Niestety, część widowni gorączkowo podrzucała okularami na nosie w górę i w dół, szukając rzekomych efektów zmiany wymiaru. I podobno gdzieś tam są, tylko dość niewyraźne. 3D w tym filmie to jedynie tania, marketingowa nalepka na plakat, ponieważ efektu głębi ostrości i trzeciego wymiaru jest tyle, co kot napłakał. Szkoda zmarnowanej szansy na kolejny dobry aktorski tytuł w 3D. Zamiast tego twórcy skupili się na efektach specjalnych. Nowy, świetlno-laserowy świat jest prawdziwie hipnotyzujący. Walka na dyski czy pojedynek na motorach to prawdziwy akcyjny majstersztyk. Jeden z pojedynków, ilustrowany najbardziej znanym kawałkiem z soundtracku: “Derezzed”, to jedyny powód, aby obejrzeć film jeszcze raz, tylko dla tej sceny. “Derezz” to skrót od “deresolution”, co w komputerowym świecie znaczy zlikwidowany, skasowany. Nie ma tutaj krwi i fruwających kończyn. Programy są “przerywane” w bardzo interesujący sposób – rozpadają się na maleńkie, sześcianowe kawałki, efektywnie tracąc swoją rozdzielczość 3D. To świetnie wyglądająca praca grafików i w tej jednej scenie znakomicie zilustrowana muzycznie.

Soundtrack jest kolejnym skarbem filmu. Mimo, że zbiera mieszane recenzje, nie można odebrać mu tego, że jest muzyczną ilustracją idealną. Do tego stylistycznie specyficznego tytułu muzyka nie mogła zostać napisana lepiej. Daft Punk znani są z miłości do kina, a oryginalny Tron był jedną z ich pierwotnych inspiracji do tworzenia własnej muzyki. Nie było więc lepszych kandydatów do napisania tej ilustracji muzycznej. Wielu fanów zespołu spodziewało się najzwyczajniej nowego albumu Daft Punk, i tym samym się zawiodło. Panowie dostarczyli nam klasyczny filmowy soundtrack, z elektroniczną orkiestrą symfoniczną. Wiele znanych motywów z innych znakomitych filmów było dla nich wzorem. Twórcy przełożyli to na własny, elektroniczny język dźwięku i idealnie wpasowali się w stylistykę. Krótkie, klimatyczne utwory, świetna uwertura na wstępie, kilka rytmicznych, perkusyjnych wypełniaczy tła – całość to znakomity soundtrack, który równie dobrze brzmi słuchany osobno i jest dla mnie jednym z najlepszych w 2010 roku.

Podobna stylistyka

We wspomnianej kwestii stylistycznej – nowy Tron bardzo przypomina oryginał. Wydaje się, jakby twórcy postanowili trzymać się definicji filmu z 1982 roku, i jedynie odświeżyć go wizualnie. Mamy więc te same długie, laserowe linie formujące świat “The Grid”, wszechobecne elektroniczne światła, świetlne dyski czy kombinezony. Wszystko to jest zgodne ze specyfikacją oryginału, ale w wersji 2.0. Nawet styl opowiadania jest podobny: bardzo krótki, niewykorzystany suspens i brak kulminacji. Większość scen dramatycznych kończy się niemalże natychmiastowo, bez odpowiedniego rozwinięcia. To jest główna przyczyna braku empatii względem nijakich bohaterów – wszelkie momenty budowania napięcia zostały przez reżysera zaprzepaszczone, zgodnie ze specyfiką oryginału (lub też brakiem umiejętności reżyserskich debiutanta). Są jednak też elementy inne od oryginału. Jedną z kwestii było, co zrobić z postaciami Jeffa Bridgesa, ponieważ pojawia się on tutaj w trzech charakterach: młody Kevin Flynn 20 lat wcześniej w świecie realnym, dzisiejszy Kevin Flynn uwięziony w cyber-świecie oraz Clu, wersja 2.0, program-odpowiednik, stworzony uprzednio przez samego Kevina.

Zamiast odmładzać Bridgesa poprzez makijaż, zdecydowano się na komputer. Jego młodsza wersja oraz Clu 2.0, stworzone są całkowicie poprzez efekty specjalne. Do mnie jednak nie przemawiają. O ile faktura skóry czy poruszanie się są dość przekonujące, o tyle mimika twarzy jak zwykle zawodzi. Zastosowano tę samą technologię co w Benjaminie Buttonie Davida Finchera, ale tam również nie byłem fanem tego rozwiązania. Z tym elementem jeszcze żaden film sobie nie poradził wystarczająco wiarygodnie (może poza wyjątkiem Avatara). W zamian za to są inne smaczki, głównie dla fanów części pierwszej. Sam Flynn mieszka na przykład w kontenerze oznakowanym “Dumont Shipping”. Dumont był programem-strażnikiem wieży I/O w oryginalnym “Tronie”, odpowiedzialnym za transport z i do świata zewnętrznego. W pierwszych scenach z ojcem i młodym Samem, w jego pokoju jest mnóstwo plakatów, figurek czy elektroniki, które gdzieś tam nawiązują do oryginału – wszystko to oczko puszczone do fanów świata TRON.

Krótko podsumowując: Tron: Dziedzictwo to jedynie dwugodzinna wizualna i muzyczna uczta. Czy wystarczy by zadowolić krytyków? Z pewnością nie. Czy spełni wymagania wiernych fanów? Jak zwykle tak. Dla szerokiej publiki – film stanie na półce obok popcornowych luzaków, cieszących oko jakością Blu-Raya, lecz niespecjalnie angażującym szare komórki.

REKLAMA