TRANSPORTER 2. Człowiek z zagadkami
Pierwszy Transporter był niezłym rozrywkowym kinem z kilku powodów. Przede wszystkim ze względu na Jasona Stathama, który przekonująco odegrał rolę milczącego, nieco enigmatycznego twardziela, byłego żołnierza żyjącego z nie do końca zgodnych z prawem usług kurierskich. Kolejnym plusem była wprawdzie stara jak świat, aczkolwiek zgrabnie zarysowana postać osoby żyjącej na bakier z prawem, ale zgodnie z ustalonymi przez siebie zasadami, swojego rodzaju kodeksem etyczno-zawodowym, którego nigdy nie należy naruszać. Bohater taki, choćby miał na głowie cały komisariat policji, zyskuje przychylność widzów, którzy kibicować mu będą we wszelkich, nawet najgorętszych sytuacjach. Jeżeli dodać do tego jeszcze jakiś niezwykły talent, a w tym przypadku mamy do czynienia z wyjątkowo uzdolnionym kierowcą oraz biegłym w sztukach walki, efektownie nokautującym hordy wrogów zabijaką, postać taka wprowadzi w fabułę elementy akcji, zapewniając śledzącej jej losy osobie sporo zabawy.
Dodajmy do tego wszystkiego jeszcze szybkie tempo, sporą ilość strzelanin i eksplozji oraz śliczną Qi Shu na drugim planie i mamy nienajgorszą rozrywkową całość. Fabularnie momentami mocno naciąganą (finałowy skok ze spadochronem na dach pędzącej ciężarówki), momentami mocno głupawą (zwłaszcza kiedy bohater zostawia auto, by zmierzyć się z wrogami gołymi rękoma, a do tego celu na przykład wytarza się w smarze, gdyż w ten sposób przeciwnikom będzie go trudniej chwycić), ale całkiem przyjemnie odmóżdżającą; taki film w sam raz na raz. No właśnie – na raz.
W drugiej części z tych wszystkich mniej lub bardziej względnych plusów pozostało właściwie tylko szybkie tempo (mało tu scen kameralnych lub dłużących się rozmów) oraz Jason Statham z jego charakterystycznym szorstkim głosem. Postać tytułowego ‘transportera’ przeszła pewnego rodzaju metamorfozę. Głównego bohatera, Franka Martina, spotykamy ponownie za kierownicą samochodu, ale tym razem nie na słonecznej francuskiej Riwierze tylko w słonecznym Miami, jego zadaniem zaś nie będzie dostarczenie podejrzanej przesyłki, lecz odebranie dziecka pewnego zamożnego małżeństwa ze szkoły. Wspomniane dziecko zostaje jednak bardzo szybko porwane, my zaś tym samym możemy na ekranie łatwo zaobserwować swoistą zmianę motywu “przestępca i zasady”, na “szofer-ochroniarz i chłopiec, którego eks-komandos będzie się starał za wszelką cenę uratować” (znanego dobrze widzom chociażby z Człowieka w ogniu Tony’ego Scotta). Zmianę widoczną tym bardziej, że żelazne reguły, które – swoją drogą – stanowiły o ciekawości pierwszej części, zostały przez Martina niestety zastąpione niejako zagadkami, w odgadywanie których bawi się ze swoim młodszym przyjacielem.
Metamorfoza to więc co najmniej dziwna. Frank wprawdzie ponownie weźmie sprawy w swoje ręce i w bezwzględny, a przy okazji bardzo efektowny sposób rozprawi się z licznymi siłami nieprzyjaciela, jednak te zmodyfikowane rysy nadają bohaterowi charakter mniej interesujący, a bardziej mdły. Fabuła ma jeszcze więcej momentów naciąganych i głupawych. Jest w filmie scena, w której główny bohater jest zmuszony uciekać samochodem z przyczepionym do podwozia ładunkiem wybuchowym. Bomba ma ulec detonacji lada chwila, zdolny Frank – nie mając więc chwili do stracenia – rozpędza się, najeżdża na niewielką górkę, wyskakuje, w locie obraca auto o trzysta sześćdziesiąt stopni, odczepiając jednocześnie ładunek z sekundami na liczniku za pomocą haka od stojącego nieopodal dźwigu. Dźwig eksploduje, bohater spokojnie ląduje na drodze. Oczy wychodzą z orbit i to na pewno nie dzięki efektowności sceny. Można wspomnieć jeszcze o końcowej sekwencji w samolocie – niewątpliwym dowodzie na wybujałą, niepohamowaną wyobraźnię scenarzystów.
Podobne wpisy
Transporter 2 jest jednak filmem, który można obejrzeć, choć bez zgrzytów zębami na pewno się nie obędzie. Już nieco bardziej wyważona jedynka stanowiła pozycję nie dla każdego, poziom filmu zaczął się tam jednak wytracać mniej więcej w połowie seansu, tu zaś od samego początku jesteśmy świadomi, że mamy do czynienia z tytułem, mówiąc delikatnie, nie najwyższych lotów, nawet jak na całkowicie pozbawione ambicji, nastawione wyłącznie na rozerwanie widza kino akcji. Kopniaki Franka robią przecież wrażenie, tak samo jak dynamicznie pokazane strzelaniny czy pościgi z udziałem odjazdowych bryk. Tytuł ten pogrąża jednak najważniejszy element składowy każdego filmu, czyli scenariusz. A jak pewnie większość czytelników wie, współautorem scenariusza jest Luc Besson, w związku z czym pozostaje na sam koniec zadać smutne w swym wydźwięku pytanie, które od kilku dobrych lat towarzyszy niejednej recenzji traktującej o filmie wyprodukowanym przez tego pana. Czy podejmie się jeszcze Besson stworzyć dzieło na miarę Wielkiego Błękitu, Leona Zawodowca lub Piątego Elementu, czy też do końca życia będzie produkował lub pisał scenariusze do sezonowych gniotów albo przeciętniaków? Patrząc na liczbę współtworzonych obecnie w ciągu roku pozycji wypada pogratulować kondycji, patrząc zaś na poziom każdej z nich – zadać naiwne, nostalgiczne pytanie, na które jak na razie nie ma odpowiedzi
Tekst z archiwum film.org.pl