TRANSFORMERS: OSTATNI RYCERZ. O chaosie, który zniszczył potencjał
Lubię trylogię Transformers. Pierwsza część to dobry letni blockbuster, a następne dwie zaliczam do kategorii filmów z rodzaju guilty pleasure. Wiek zagłady, który zdaje się być początkiem drugiej trylogii, to zdecydowanie zwrot w niewłaściwym kierunku. Wydawało się, że zmiana Shii LaBeoufa na Marka Wahlberga poskutkuje poważniejszym tonem całości, ale w rzeczywistości najbardziej żenujące momenty Zemsty upadłych nie były taką obrazą dla widza jak całość czwartego filmu serii. Napisałem o tym wszystkim trochę więcej w osobnym artykule, a teraz jestem zmuszony opisać swoje rozczarowanie Ostatnim rycerzem. Jest lepiej niż niż poprzednim razem, ale to niestety niewiele znaczy.
Nie jestem kompletnym naiwniakiem – po Wieku zagłady moja poprzeczka dla transformersowych wyczynów została ustawiona naprawdę nisko. Nie oczekuję po Michaelu Bayu, że będzie potrafił wskrzesić ekscytację, którą wzbudzał jego pierwszy film w serii. Mimo wszystko wydawałoby się, że jako reżyser powinien się rozwijać i chociażby samą akcję przedstawiać lepiej niż kiedyś. Tak jednak nie jest, każda część coraz mniej imponuje na tym polu. Jak i dlaczego? – być może zapytacie. Osobiście obarczyłbym winą brak pasji i chęci, które wcześniej były niezbędne, by tchnąć życie w historię z pudełek po zabawkach. Kiedy zaś jasne się stało, że ta seria zarabia na siebie i to niezależnie od utyskiwań krytyków, to zniknął powód, żeby się starać. Nawet uwzględniając to wszystko, nie potrafię jednak zrozumieć, jak to możliwe, że zarówno roboty, jak i same walki wyglądają gorzej niż 10 lat temu. Mniej wiarygodnie, mniej przekonująco, rodem z filmu animowanego. Co gorsza, ze wszystkich przepełnionych wybuchami scen akcji zapamiętałem może ze trzy momenty. Reszta nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, a jestem kimś, kto podczas sceny, w której Starscream atakuje myśliwce (pierwsza część), cieszy się jak dziecko.
Podobne wpisy
Najbardziej drażni to, że widać w tym wszystkim potencjał. Średniowieczny prolog z Królem Arturem i Transformersem-smokiem był czymś naprawdę świeżym i interesującym, szkoda tylko, że trwało to tak krótko. Podobnie jest z wątkiem bezdomnej nastolatki, której jedynym przyjacielem i opiekunem jest jeden z Autobotów. Główny bohater żyjący z różnymi Transformersami na złomowisku i walczący z rządowymi siłami również jest czymś, czego nie widzieliśmy wcześniej. Gdyby skupić się na tym i pokazać nieco bardziej kameralną i intymną historię, mógłby z tego wyjść naprawdę dobry film. Niestety zostały podjęte inne decyzje i coś, co zaczęło się w klimatach Logana, dość szybko zmieniło się w najgorsze momenty X-Men: Apokalipsa. Znowu nastąpiło podbicie stawki i znowu stajemy w obliczu perspektywy całkowitego zniszczenia Ziemi. Tyle że tym razem nie wzbudza to już żadnych emocji, nie czujemy napięcia ani zagrożenia. Spece od marketingu sprytnie podkręcili emocje, eksponując w zwiastunach i na plakatach walkę Optimusa Prime’a z Bumblebee i prawdopodobną śmierć tego drugiego – w rzeczywistości jednak nie bardzo było czym się ekscytować.
Tradycyjnie film cierpi na nadmiar wątków i postaci. Nie wszystko jednak wyszło zupełnie źle. Nieźle wypada Anthony Hopkins, który tworzy ciekawy duet ze swoim autentycznie zabawnym robotem-lokajem (nawet jeśli momentami trudno pozbyć się wrażenia, że to nie jest odpowiednie miejsce dla takiego aktora). Partnerka protagonisty z pewnością jest mniej irytującą postacią niż jego córka z Wieku zagłady, na całe szczęście zniknął też chłopak wspomnianej małolaty. Miło było zobaczyć powrót Josha Duhamela, choć jego wątek niestety nie zostaje należycie rozwinięty. To jeden z największych problemów filmu – wiele potencjalnie ciekawych momentów i interakcji między postaciami zostaje przedwcześnie uciętych. Różni bohaterowie i różne poboczne historie nierzadko znikają na bardzo długi czas, pozostawiając widza kompletnie zdezorientowanego. Scenariusz to po prostu jeden wielki bajzel. Zadziwia mnie fakt, że coś tak chaotycznego zostało dopuszczone jako podstawa produkcji o budżecie ponad dwustu milionów dolarów. I cały czas żałuję, że zamiast robić trzy filmy w jednym nie postawiono na wątki, które wymieniłem w poprzednim akapicie. Moje zagubienie najwidoczniej podziela także Mark Wahlberg, który przez większość czasu wygląda, jakby kompletnie nie wiedział, gdzie jest i co się dzieje.
Historia historią, ale czy to chociaż wygląda i brzmi dobrze? No właśnie niekoniecznie. Nie szaleję za odświeżonymi projektami Autobotów i Decepticonów (choć wyglądają tu znacznie lepiej niż kiczowate Transformersy wyprodukowane przez ludzi w Wieku zagłady) i jestem zdecydowanym zwolennikiem dawnego konceptu. Dinoboty w dalszym ciągu wyglądają świetnie (choć z jakiegoś niewyłapanego przeze mnie powodu znikają w pierwszej połowie filmu), a czadowe Transformersy-rycerze, które wspólnie tworzą ogromnego smoka, to dowód na to, że dla Baya wciąż pracuje kilka osób z dobrymi pomysłami. Nie odniosłem jednak tego wrażenia, podziwiając nudną jak flaki z olejem i rażącą sztucznością antagonistkę. CGI miejscami wygląda zaś naprawdę tanio i nieprzekonująco, a muzyka zupełnie straciła impet, który miała w pierwszych częściach. Przedziwna sprawa wiąże się także ze zmieniającym się formatem obrazu – co normalnie nie jest niczym nadzwyczajnym, niejeden reżyser to robi. Problem w tym, że zazwyczaj przejścia następują między poszczególnymi scenami, a tutaj dzieje się to w trakcie nich. To momentami naprawdę wytrąca z równowagi, zwłaszcza podczas niektórych rozmów – ujęcia przeskakują od jednego bohatera do drugiego, a czarne pasy na ekranie pojawiają się i znikają.
Ten chyba jednak przyswoił część krytyki swojego poprzedniego dzieła i bardzo stonował zarówno żenujący humor, jak i nieopisanie bezczelny product placement, który ostatnim razem był wielkim środkowym palcem dla widza. Jeśli chodzi zaś o żarty oparte na stereotypach, to może to efekt rosnącego braku tolerancji dla rasizmu (nawet w formie dowcipów), bo jest tu tego mniej niż wcześniej. Dzięki temu wszystkiemu Ostatni rycerz nie sprawia, że mamy ochotę wyjść wściekli z kina, nawet jeśli jest pełnym chaosu bałaganem. Reżyserowi nie można jednak wybaczyć zaprzepaszczenia potencjału ani totalnego olewactwa, które znajduje kulminację w urwanej i zrobionej zupełnie na odwal końcówce. “Ok, akcja skończona, dobrzy wygrali, Optimus, weź powiedz dwa zdania, bum, koniec, do zobaczenia za dwa lata”. To coś jak zespół, który od razu skończeniu ostatniego kawałka rzuca instrumenty i wychodzi. Bez pożegnania, podziękowań czy bisów. Osobiście mam nadzieję, że Michael Bay postąpi zgodnie ze swoimi słowami i na tym filmie zakończy przygodę z serią. Bo to ciekawy świat o bardzo dużym potencjale i wierzę, że są twórcy, którzy potrafiliby go wykorzystać. Tymczasem pozostaje zawód – mogło być pięknie, a wyszło jak zawsze.
korekta: Kornelia Farynowska