TOKYO VICE. Z notatnikiem na japońskich gangusów [RECENZJA drugiego sezonu]
Dwa lata kazali czekać twórcy Tokyo Vice na drugi sezon serialu. W marcu tego roku w końcu ponownie przenieśliśmy się do Japonii lat 90., śledząc poczynania pewnego energicznego dziennikarza depczącego po piętach yakuzie. Czy warto było czekać? Tak, bo – choć niepozbawiony wad – to wciąż jeden z lepszych seriali kryminalnych ostatnich lat.
Na początku było trochę szumu wokół serialu HBO Max, bo pierwszy odcinek wyreżyserował sam Michael Mann. Słynny twórca kina sensacyjnego ochrzcił ten projekt, zadowalając się później tylko rolą producenta wykonawczego. Na liście producentów znajduje się także Jake Adelstein, dziennikarz, którego spisane i wydane wspomnienia z pracy w Tokio posłużyły scenarzystom do opowiedzenia tej historii.
Drugi sezon jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniej odsłony. Jego pierwszy odcinek można wręcz traktować jako domykający wątki epilog. Przypomnę dla porządku, że motorem napędowym wydarzeń ukazanych w serialu jest dziennikarz śledczy Jake Adelstein, tutaj o twarzy znakomitego Ansela Elgorta, który nie boi się babrać w brudzie przestępczego świata Tokio. Akcja często toczy się przy sztucznym świetle nocnych klubów, a bohaterowie borykają się z dylematami moralnymi, nie bardzo wiedząc, czy działają jeszcze w słusznej sprawie, czy już zostali „umoczeni”. Dość powiedzieć, że główny bohater musi umiejętnie balansować pomiędzy kolegami dziennikarzami, detektywem, właścicielką klubu nocnego i gangsterem. Nie mając czasu na pozostawioną w USA rodzinę.
Dostrzegam minimalny spadek jakości w drugim sezonie w stosunku do pierwszej odsłony. Nie wiem, czy zmienił się budżet, ale da się dostrzec, że zdjęcia nakręcono ciężką ręką, mniej w nich wizualnej werwy, uwidocznionej chociażby w słynnym pilocie pierwszego sezonu. Aktorstwo nie powalało już w pierwszej odsłonie, ale tu jeszcze bardziej wychodzą braki warsztatowe niektórych członków obsady, szczególnie u Shô Kasamatsu, odtwórcy Sato. Mam też poważne zastrzeżenia co do oddanej chemii między postaciami kobiecymi i męskimi – nie ma tu iskier, choć co innego mówi to, co widzimy na ekranie.
Nie można jednak powiedzieć, że komukolwiek brakuje charyzmy. Nie ma znaczenia, że postać Kena Watanabe oparta została na kliszach, bo zdołał on oddać ekranową osobowość, którą się pamięta. Na tym poniekąd polega paradoks tej produkcji, która nawet pomimo niedociągnięć realizacyjnych wciąż jest elektryzująca.
Ansel Elgort w głównej roli radzi sobie świetnie (doceniam szczególnie przygotowanie lingwistyczne aktora, które z pewnością nie było łatwe do osiągnięcia), choć to nie on wskazywany jest na najważniejszy atut serialu. Za taki uznawany jest klimat japońskiego podziemia i z tym argumentem się zgodzę. To, co „robi” ten serial, nie zawiera się ani w fabule, ani w relacjach między postaciami. Do Tokio chce się wracać, bo twórcy wmieszali te dość gładkie i czytelne wątki kryminalne w niezwykle ciekawe okoliczności tokijskiego życia w latach 90. XX wieku.
Główny bohater jest dla nas więc przewodnikiem po mało znanej kulturze i mało znanych zwyczajach, jego notes i aparat fotograficzny stanowią z kolei narzędzia do rejestracji tego egzotycznego świata i jego interpretacji. Trochę mi się Tokyo Vice pokrywa z założeniami z Shogunem z tego względu, że to seriale opowiadające o próbie odnalezienia się białego człowieka w Japonii. Okazuje się jednak, że jak świat długi i szeroki, kultury mogą się różnić, ale pewne rzeczy pozostają niezmienne.
W jednym z ostatnich odcinków drugiego sezonu serialu dochodzi do rozmowy dwóch kluczowych dla fabuły bohaterów. Członek yakuzy Sato zwraca się do Jake’a takimi słowami:
Czy nie tym właśnie zajmują się dziennikarze? Ty zrobiłeś swoją pracę. Ja swoją. Kiedy tak się dzieje, pojawiają się konsekwencje.
Słowa, które są komentarzem do finalnej akcji przeprowadzanej przez Jake’a, mającej na celu dyskredytację pewnego wpływowego gangstera, są dla mnie kwintesencją tej historii. To serial o akcjach i reakcjach. To opowieść o działaniu, właściwie nieustającej potrzebie działania, i jego nie raz bolesnych efektach. Tylko tyle i aż tyle. Na tle przekombinowanych seriali kryminalnych (do ciebie mówię, nowy Detektywie) Tokyo Vice wciąż jawi się więc jako staroszkolny byt, stosujący sprawdzone, acz mało finezyjne metody, uwodzące bardziej anturażem, niżeli wagą przesłań. Mnie to wystarczyło.